Podręczny słownik memów

Na koniec roku mógłbym wrzucić post o jakimś podsumowaniu, bilansie, ewentualnie planach na przyszłość.

Ale nie chce mi się.

Mem manual


W czasie rozmów ze znajomymi w moim wieku i ciut starszymi przekonałem się, że świat memów internetowych jest dla niektórych równie tajemniczy i niezrozumiały co rachunek za prąd.

Jasne, można żyć bez świadomości istnienia pieseła i grumpy cata. Ale obejrzyj się za siebie i zobacz pokolenie Y, dla którego te postacie są tym, czy dla ciebie był Aragorn czy Spider Man (albo Wokulski, jeśliś starszy). To jest kultura twoich dzieci.

Że niska i trywialna?
Jakie wychowanie, taka kultura.

I można się teraz obrażać i narzekać na upadek obyczajów i wysokiej kultury. Pewnie tak samo narzekali mnisi po wynalezieniu druku, martwiąc się upadkiem rękopiśmiennej książki.

Ale można też zapoznać się z tym co idzie (nie zawsze z zachodu) i spróbować zrozumieć świat gimbusów.
A jeśli jesteś z pokolenia gimbazy - pokaż ten wpis swojej mamie. 

Na początku polecam 5 moich ulubionych memów.
Wolno ich nie kochać, ale nie wolno ich nie znać.

PIESEŁ



Memy z piesełem dorównują popularnością memom z kotami. Sympatyczna psina otoczona jest krótkimi hasłami wyszydzającymi osobę, ideę, sytuację.

Do tego kilka "WOW" oraz "USZANOWANKO" i mem gotowy.

To jedyne zwierzę jakie jestem w stanie tolerować w bloku.


FACEPALM

Bogactwo tego mema w necie jest nieprzebrane:


Za wikipedią: gest, który polega na przyłożeniu dłoni do twarzy. Gest jest w wielu kulturach przejawem frustracji, zażenowania, rozczarowania, wstydu lub sarkazmu.

Najczęściej spotykana wersja z kapitanem ze Star Treka, ale wariacji nie brakuje. Mem służy głównie do wyrażania swojego zażenowania czyjąś ignorancją, niepowodzeniem lub głupotą


ALIENS

Mem, który w Polsce jest używany w zupełnie innym znaczeniu niż w USA. Za oceanem wyśmiewa teorie spiskowe, u nas zwykle służy do podsumowania niecodziennej sytuacji. 


Często występuje w zestawieniu z idiotycznym newsem.




FUTURAMA

Nie obejrzałem nawet jednego odcinka, ale ten doktorek mnie rozwala.


To zdanie jest załamaniem rąk nad debilizmem i beznadziejną sytuacją.


DZIADEK

Osoby urodzone przed 1990 rokiem czują się w wirtualnej rzeczywistości jak emeryci. Rodzi się w nich potrzeba kontestacji realiów, które tam spotykają. Z pomocą przychodzi dziadek.


Dziadek wymiata, jest szczery i nazywa rzeczy po imieniu.



Liczba memów w necie rośnie niczym dług publiczny RP. 
Ich przeglądanie wciąga i uzależnia. I zabija czas.

Czasem jednak warto rzucić okiem na świat, w którym wychowują się przyszli premierzy, prezydenci i prezesi spółek skarbu państwa. 

A potem wyjść z kumplami na piwo. Albo trzy.

Wszystkiego dobrego w nowym roku !



Warszawa 2013 w memach



STYCZEŃ

Przy jej płomieniach ogrzewaliśmy się już 5 razy! W styczniu 2013 roku świętowaliśmy pożar nr 3.






 LUTY

W nocy z 9 na 10 lutego miało odjechać ostatnie nocne metro. Nasza kochana pani prezydent postanowiła jednak przedłużyć nam ten luksus i podziemna kolejka jeździ do dziś! (nieprawdą jest jakoby coś wspólnego miały z tym protesty mieszkańców).
Co by nie mówić o naszej Hani, na pewno nie jest krową i zdanie zmienić potrafi.



MARZEC

Na Pl. Unii Lubelskiej wyrósł nam niepostrzeżenie nowy wieżowiec! Nad Mokotowem góruje dziś jego wspaniała owalna wieża, którą najprzyjemniej ogląda się z Łazienek Królewskich. Proszę nie zwracać uwagi na budynek na pierwszym planie...



KWIECIEŃ

Veturillo wraca na warszawskie ulice! A właściwie chodniki i ścieżki rowerowe. Rowery pomagają warszawiakom w utrzymaniu zdrowia, pogody ducha i do tego integrują!



MAJ

Zaczął się sezon wodny. Warszawa była pod wodą i w maju i w czerwcu, ale pracownicy komunikacji miejskiej zawsze stawali na wysokości zadania!


Troszkę słabiej od kontrolerów wypadli bileterzy z parku w Wilanowie. A wszystko przez głupie 5 zł...



CZERWIEC

Po prawie roku przerwy - otwarto tunel Wisłostrady! Z tego wielkiego sukcesu pani prezydent, Warszawiacy cieszyli się kilka godzin...



LIPIEC

Remonty, remonty - Warszawa w budowie! Ale jeszcze tylko kilka miesięcy i...



SIERPIEŃ

Z okazji przybycia tłumu turystów do pięknej stolicy (pamiętacie? to dzięki Euro!) miasto postanawia zamienić Rynek Starego Miasta w plac budowy!Gościom zza granicy pozostaje zatem nasza cudowna rzeka.



WRZESIEŃ

Zapada decyzja o referendum w Warszawie! Inwestycje w stolicy nabierają tempa, czego efekty widać już miesiąc później.



PAŹDZIERNIK

Warszawiacy mogą cieszyć się nowymi pociągami metra! Inspiro trafia do użytku na kilka dni przed referendum i z powodzeniem ociepla wizerunek pani prezydent. Niestety, czyni to zbyt dosłownie...


W tym samym miesiącu okazało się, że Stare Miasto nie będzie już takie stare. Nowy biurowiec stanie tam już wkrótce!



LISTOPAD

Miesiąc marszowy. Jak zwykle, nie obyło się bez incydentów, ale tym razem - wszystko zostanie skrupulatnie wyjaśnione.



GRUDZIEŃ

Zapowiedź Karty Warszawiaka! Ludzie rzucili się na POPy po niesamowite zniżki i promocje!



Myślę, że rok był wyjątkowo udany jeśli chodzi o memy.
Ale co się dziwić, wszak co stolica - to stolica.


Sernik dla zuchwałych


- A zobacz, co jest na Polsacie...

- A był u was Mikołaj?

- No, jeszcze tego sernika cioci Krysi i koniec...

- To co, po maluchu! Pod te święta...


Takie i inne teksty rozchodziły się echem po polskich metropoliach, miastach, osadach, wsiach i siołach przez ostatnie kilka dni.

Człowiek czeka na te święta, od listopada gania za prezentami, okna myje, dywany trzepie itd. itd. A wszystko, żeby potem przez trzy dni napchać się śledziami, kiełbachą i sernikiem.
No, może nie tylko po to.

Przed samymi świętami najbardziej lubię dwie sprawy. Kupowanie prezentów i przygotowywanie jedzonka.

W ubiegłym roku szpanowałem na fejsie patriotycznym orłem. W tym roku, przygotowałem coś bardziej komercyjnego.


No dobra, między Bogiem a prawdą to ciasto (sernik) przygotowała żona. Ja byłem odpowiedzialny za dekorację. Sam sernik robi się 15 minut a ambrozja smakuje przy nim jak przypalona kasza gryczana. Starczy że powiem, że w sprawę zamieszane są ciasteczka i biała czekolada.

Osobie, która jako pierwsza odgadnie jaką scenę przedstawia "to dzieło sztuki" - prześlę przepis na sernik. 

:)

Rzecz jasna, osoby które osiągnęły Nirwanę próbując tego cuda są niestety wyłączone z zawodów...


Podarki

 

Z prezentami nie jest łatwo. Dostajesz bracie np. depilator do swetrów i nie wiesz co z tym fantem zrobić. 
Chyba najprostszym sposobem nie zrobienia komuś beznadziejnego podarunku, jest... spytanie. 
Niekoniecznie wprost: "Mamo, to wolisz garnek czy krem na zmarszczki?". 
Można np. poprosić żeby delikwent napisał list do Mikołaja. A co, sprawdza się u dzieci przecież. 
No, może być nawet mail do Mikołaja. 20 minut pisania, kilka zdań - a zaoszczędzi masę miejsca w szufladach!

Przed ołtarzykiem


Lekturą obowiązkową w każdym polskim domu w czasie świąt jest Tele Tydzień. 
Można sarkać, że w święta ludzie siedzą za stołami albo leżą przed telewizorami. 
A mi się to podoba. 

Oczywiście, nie 24 h/dobę. Ale wspólne obejrzenie jakiegoś dobrego filmu jest czasem lepsze niż obgadywanie kolejnej ciotki albo wrzucanie na FB głupawych fotek z podpisem "Świątecznie". Że nie wspomnę o kabaretach. Coraz słabszych wprawdzie, ale przy świętach zawsze puszczą jakieś lepsze grupy. I jest świątecznie.

W drogę


Po ostatnich świętach przyszła do mnie pewna refleksja. 

Oto najadłeś się do syta, auto wypucowane a dzieci w nowych swetrach - pora odwiedzić wujka i ciotkę. 
Pół biedy, kiedy widujesz się z nimi raz na jakiś czas.
Ale przeważnie jeździsz do nich dwa razy do roku. 

Przyjeżdżasz, kto kawę kto herbatę, a jakie ciasta piekłaś, a jak babcia.... i tu się kończą tematy do rozmowy. 

Dobra, ja tego problemu nie mam, ale potrafię sobie wyobrazić czyjś dyskomfort na myśl o spędzeniu popołudnia z - spójrzmy prawdzie w oczy - obcymi ludźmi przy jednym stole. 
Bo przecież nie wiedziałeś, że ciocia już 3 razy zmieniła pracę, wujek wyjechał do Iraku, babcia przeszła na buddyzm a siostrzenica zaczęła trenować synchroniczne skoki do wody. No obcy ludzie po prostu. 

A po świętach spotykasz się ze znajomymi i wreszcie możesz pogadać! 
 
I co na to poradzić? 

Można przestać zawracać sobie głowę rodziną, postawić kreskę na dziadku i zapomnieć o istnieniu wuja.

Albo.
Częściej niż raz w roku spakować tyłek w troki i odwiedzić starą narzekającą ciotuchnę, wypić winko z gastrycznie-ułomną babcią i poukładać klocki z rozpieszczonymi siostrzeńcami.

Po co?

Bo w tych Świętach chodzi nie tylko o zdalnie sterowane auto i bigos, ale właśnie o rodzinę. 
Jaka by ona nie była.


O Allahu i Apokalipsie w centrum handlowym

Chodzi człowiek za prezentami i wycierami posadzki w centrach handlowych.

Dziki tłum obmacuje błyskotki i przerzuca ciuchy w h&m-ach, stoi w tasiemcowych kolejkach po czisburgera i małe frytki, oblepia ruchome schody.

Te molochy stojące na gigantycznych areałach stały się, co by nie mówić, punktem do których lud pracujący  tak Woli jak i Ochoty ciągnie codziennie wieczorami. Dla gimbazy to miejsce na wagary, dla studentów magazyn żarcia i rozrywki a dla emerytów... właściwie nie mam pojęcia czego oni tam szukają.

Tak się składa, że przez okres studiów pracowałem w 4 takich centrach handlowych. Właściwie 3 i pół. I chociaż na pierwszy rzut oka wszystkie one wydają się takimi samymi bazarkami z zadaszeniem, to każde z tych miejsc ma swoją specyfikę.

Wileniak

 

Jak przez mgłę pamiętam czasy, kiedy na Wileńskiej nie było jeszcze Carrefoura. Przemykaliśmy szybko po peronie trzymając z bratem ojca za ręce.

Potem trzymałem nóż i cebulę. I poznałem Wileniaka od "kuchni".
Na 1. piętrze część gastronomiczna rozciąga się po obydwu stronach korytarza. Z zewnątrz każda "restauracja" ma swoją oddzielną przestrzeń, ale od tyłu wszystkie lokale są połączone wspólnym zapleczem. Stanowi ono swego rodzaju przestrzeń socjalną dla pracowników tamtejszych knajp. Ja pracowałem pomiędzy chińczykiem a arabami.W chińczyku pracowali sami Polacy, natomiast u araba - sami arabowie.

Pamiętam jak któregoś dnia wynosząc dwa worki śmieci natknąłem się na zapleczu na dwóch panów o śniadej karnacji. Przycupnęli sobie na podłodze i trzymają głowy przy ziemi. Myślę: "Pewnie coś zgubili i szukają...". A że poczciwa ze mnie dusza, schylam się razem z nimi i zaglądam pod wielką lodówę na mięso do kebaba.
Dopiero po chwili załapałem, że panowie rozmawiają z Allachem.
Tak poznałem Omara. I kilka arabskich niecenzuralnych słów.

 

Tesco - Kabaty

 

To jest właśnie to "pół". Dawniej HIT, teraz Tesco.
Eh, to były wakacje.
Któregoś dnia wysłano mnie razem z dwoma chłopakami do ogromnego blaszanego magazynu stojącego na tyłach sklepu. Pod sufit leżały tam poupychane rolki z taśmą z kas fiskalnych i co lepsze - książki skarg i zażaleń.

Podczas gdy koledzy ucinali sobie kilkugodzinną drzemkę, ja oddawałem się lekturze.
Na podstawie tych wpisów możnaby napisać całą historię rodzących się Kabat.
Niektóre teksty zapamiętałem do dziś

Moja córka została przejechana ręcznym wózkiem widłowym. Żądam odszkodowania za straty materialne i psychiczne.

Po dziale spożywczym grasują myszy. 

Wasz sok grejfrutowy ma taki sam kolor jak płyn do prania i kostka toaletowa. Smakuje też podobnie.

Któregoś dnia natrafiłem też na stronę do której ktoś taśmą klejącą przykleił 2 rozlane baterie AA. Cała kartka poplamiona ale widać było jeszcze napis : 

Te baterie kupiłem na dziale RTV. Po 15 minutach pracy baterie wylały niszcząc mój walkman. Domagam się zwrotu kosztów zakupu baterii i nowego walkmana. Adres: ........

A jak wspomnę piwko w lasku kabackim, kiełbaskę z grilla czy fotkę dyrektora Tesco w mycce na recepcji... łezka się w oku kręci.

Arkadia

 

Największe centrum handlowe w Europie wschodniej stało się już celem wycieczek zagranicznych turystów. W Informacji Turystycznej w PKiN sympatyczna pani wyśle młodego Peruwiańczyka do MPW, na Stare Miasto i właśnie do Arkadii. Serio.

Spędziłem tam tylko miesiąc, za to bardzo intensywny. Chociaż, ze wszystkich miejsc to wspominam najgorzej. Ludzie zadufani, same bufony i człowiek nie ma do kogo ust otworzyć (a dla mnie to, panie, tortura...). 

Najśmieszniejsi są ochroniarze w Carrefourze. 
Widziałem raz jak dwój gimbusów zrobiło ich w konia.
Młoda dziewczyna w kusej spódniczce przechodziła przez bramkę sklepu grzebiąc w przepastnej portmonetce. Jeden nieszczęśliwy krok, potknięcie i już deszcz groszy posypał się z sakiewki wprost pod nogi ogorzałego ochroniarza w zbyt dużej marynarce. Ten, jak etos rycerski każe, jął się zbierania moniaków. Schylony nad groszówkami nie zauważył nawet kiedy przez bramki wyleciał jak z procy chyży chłopak ściskający w jednej dłoni jakieś nieduże pudełko. Kiedy stróż porządku, zaalarmowany sygnałem bramki, uniósł głowę, chłopak mijał już pocztę i dopadał drzwi wyjściowych. Zaaferowani przechodnie nie zauważyli nawet kiedy i gdzie przepadła dziewczyna wraz ze swoją dziurawą portmonetką.
Robota czysta niczym u szpicbródki.

Złote Tarasy

 

Tu byłem from the very beginning. Pracowałem na weekendy, tuż pod pofalowanym dachem, który zdaniem projektanta przypomina kołyszący się na wietrze las. Ta, jasne. Las.

Przez pierwszych kilka miesięcy w całym centrum nie działała instalacja gazowa. Dlatego na początku nie czynne było KFC czy McDonald. Inni radzili sobie elektrycznymi piecykami, grillami etc. 
Jak ktoś zna się trochę na prądzie, to szybko domyśli się, że korki strzelały jak szalone. Ale - Polak potrafi.
Nie będę opisywał ze szczegółami jak radzono sobie z chłodzeniem korków. Starczy jeśli powiem, że mój widok na drabinie, przywiązującego kabel wentylatora do rury od gazu wzbudził mieszane uczucia w przechodzącym po korytarzu strażaku.
(wiem, że chłodzenie korków wiatraczkiem przypomina koszenie boiska żyletką, ale taki był rozkaz szefowej!)

Korki i tak strzelały średnio raz na godzinę. Czasem jednak było o wiele zabawniej. 

Na poziomie -1 działał wtedy nie Carrefour ale Albert. Kiedy system się przegrzewał (tak to sobie tłumaczyliśmy) na terenie marketu włączał się alarm przeciwpożarowy. A żeby było zabawniej, w tym samym czasie opadała żelazna krata zamykająca wejście do sklepu.
Apokalipsa. Ludzie wrzeszczą, biegną w stronę zamkniętego wyjścia, szarpią kratę i wyzywają ochroniarzy...
A ja ze stoickim spokojem dokupuję jogurt naturalny do sosu miętowego.



Mnóstwo historii z centrami handlowymi w tle siedzi mi jeszcze z tyłu głowy.
Każde z tych miejsc jest inne. Każde ma też coś wspólnego.

Kiedy następnym razem będziesz w jakimś centrum handlowym popatrz na nie jak na miasteczko, które przyjechałeś zwiedzić. Zobacz z jaką powagą przechadzają się ochroniarze, z minami strażnika Teksasu patrolujący swoje rewiry. Doceń panią z wózkiem naszpikowanym miotłami, spacerującą pomiędzy stosikami ze świątecznym badziewiem. 

I uśmiechnij się do dziewczyny przy kasie, gdy wyda ci resztę. 
A jeśli zabraknie jej grosik - niech sobie go zatrzyma. Na szczęście. 


Dlaczego dałem ciała

Świąteczna gorączka mnie dopadła. I to nie symboliczna. Siedzę w domu, mam bana na wychodzenie na dwór i prikaz łykania rutinoskorbinu....

Ale musiałem wyjść na moment, właściwie wybiec bo zmusiło mnie życie i kryzysowa sytuacja. Whatever.

Wracam potem przez centralny i widzę ją. Ostatnią bajaderkę w mojej ulubionej cukierni/dziurze przy WKD. Z kieszeni wygrzebuję jakieś drobniaki, przeliczam... jest!

Nieoogolony sprzedawca widzi moją twarz  i już pakuje ciacho do torebki.

Zadowolony odchodzę w stronę peronu. Na schodach siedzi jakaś babcia, opatulona w szmatki, chustki i starą kurtkę. Objęła się rękoma i buja się w tył i przód. Podniosła na mnie zaropiałe oczy ale nie patrzyła na moją twarz.

Patrzyła na torebkę.

Wyminąłem ją nie zwalniając i popędziłem do domu.
Dopiero wychodząc z peronu pomyślałem sobie "Kurde, przecież mogłem jej dać to głupie ciastko... albo kupić jakąś kajzerkę czy herbatę czy coś."

Dlaczego ta myśl nie przyszła wcześniej. Wstydziłem się? Nie wiem.

Ale fakt, że poczułem się jakbym kogoś zawiódł. Jakbym dał ciała.

I całe to gadanie o świętach, adwencie, radości i prezentach można sobie w buty wsadzić jeśli gadanie pozostanie gadaniem.


Dobra, koniec marudzenia. Jest akcja.

Razem z Mocną Grupą Blogerów zapraszam do zrobienia czegoś... dobrego!

Po kolei:
Jest konkurs. Jest hasło. A żeby mieć hasło musisz mieć literki. A literki są na blogach.

A żeby odgadnąć literki z tego bloga, trzeba odpowiedzieć na zagadkę.

 
Latem w warszawie trwała gra miejska w której brało udział 17 instytucji. Ta gra miała bardzo specyficzną nazwę - możesz ją znaleźć np. w filmiku Szymona Majewskiego. A literki do hasła, to dwie ostatnie literki z nazwy gry :)

Poprzednie literki znajdziesz na blogu http://brummig.blox.pl  a kolejne na http://zawziety.pl/ .
  


Zachęcam też do odwiedzenia strony Mocnej Grupy Blogerów - znajdziecie tam regulamin konkursu.

I na końcu - przepraszam za opóźnienie całej akcji.
Niemoc twórcza.

Wracam po koc. A ty bierz się do tego hasła.

Karta Warszawiaka


Szykują się zmiany w cenach biletów ZTM.

Szczegóły można doczytać na tej stronie. Z ciekawszych spraw:

  1. Ratusz likwiduje bilety jednorazowe
  2. Narodzi się nowy bilet 75-minutowy
  3. Ceny biletów (oprócz 20-minutowego) wzrosną, a jakże!
Jest jednak sposób aby podwyżki uniknąć. Dla cwaniaków przygotowano bowiem Kartę Warszawiaka.

Co to jest?

Z wprowadzeniem Karty Ratusz nosił się od dawna. Spekulowano na temat tego kto ją otrzyma, jakie przywileje będzie dawała i czy w ogóle jest potrzebna.

W praktyce, karta jest hologramem naklejonym na Warszawską Kartę Miejską.

Dla kogo?

Kartę Warszawiaka może dostać osoba, która złożyła PIT za 2012 rok w Warszawie albo rozliczy się za rok 2013. Nie mam pojęcia jak udowodnić urzędnikowi, że rozliczę się za 2013 rok w Stolicy. Jakaś przysięga z ręką na sercu czy jak?
Ratusz ma sprawdzać czy rozliczyłeś się w Warszawie na podstawie swoich rejestrów. Uff, trochę im to zajmie... Przecież wystarczyłoby poprosić chętnego o przedstawienie kopii PITa.

Jak wyrobić?

Dosyć prosto.
Najszybciej on-line - wypełniasz formularz dostępny pod tym linkiem.
Potem zgłaszasz się do Punktu Obsługi Klienta a jego pracownik nakleja na twoją Kartę Miejską hologram.

Można też pobrać wniosek w pdf i zanieść do do POK-u, ale właściwie po co, skoro można wszystko załatwić ekologicznie i bez zużycia papieru.

Profity!

Po pierwsze - nie poczujemy podwyżki cen biletów, która wchodzi od 1 stycznia 2014 roku. To już coś.

Jak będą wyglądały ceny widać na poniższych tabelkach pożyczonych od ZTM-u.

Nowe ceny biletów długookresowych

BILET                     OBECNA CENA BILET NA KARTĘ
WARSZAWIAKA
BEZ KARTY
WARSZAWIAKA
30 DNIOWY (I) 100 zł                98 zł              110 zł    
30 DNIOWY (I i II) 196 zł                     196 zł                  210 zł       
90 DNIOWY (I) 250 zł                250 zł              280 zł    
90 DNIOWY (I i II) 474 zł                     482 zł                   536 zł       

 

Nowe ceny ulgowych biletów długookresowych

BILET                     OBECNA CENA
ULGOWE
BILET NA KARTĘ
MŁODEGO
WARSZAWIAKA
BEZ KARTY
MŁODEGO
WARSZAWIAKA
30 DNIOWY (I) 50 zł                49 zł              55 zł    
30 DNIOWY (I i II) 98 zł                                               105 zł      
90 DNIOWY (I) 125 zł               125 zł              140 zł    
90 DNIOWY (I i II) 237 zł                                                   260 zł       


Poza oszczędnościami biletowymi, Ratusz obiecuje:

Dla posiadaczy kart dostępne będą również zniżki w licznych instytucjach kulturalnych, oświatowych i rekreacyjnych, których lista dostępna będzie od 1 stycznia na stronie internetowej Urzędu Miasta. Lista będzie systematycznie aktualizowana i rozszerzana.

Hm, jestem raczej pesymistą jeśli o to chodzi. Ale zobaczymy...

A teraz pytanie: Czy jest się z czego cieszyć?

Oczywiście, wszyscy złorzeczący na Bufetową znajdą tysiące powodów aby pomysł Karty Warszawiaka skrytykować. Do chóru oburzonych dołączą autochtoni, obrażeni na obdarowywanie Kartą słoików. 

Sam też nie pałam miłością do pani prezydent a w Karcie trudno mi nie dostrzec PRowego zabiegu mającego odwrócić uwagę od kolejnej podwyżki cen biletów. 

Ale pomijając to wszystko, dzięki hologramowi w mojej kieszeni zostanie parę złotych więcej. A perspektywa zniżek do teatrów czy na basen - choć odległa - wydaje się sympatyczna.

Dlatego ja zamierzam się cieszyć. 
I brać co dają.


Sztuczne święta

Nie wiem od kiedy na Placu Zamkowym stawia się choinkę.

Pewnie od dawna.

I w tym roku, jak trąbią media, drzewko już stoi.

Ludzie, jakie drzewko? Jaka choinka?
Że niby ten zielony kolec upstrzony kolorowymi landrynkami to wigilijne drzewko?
No way!

I weź ekologu jeden z drugim nie wmawiaj mi, że to ochrona przyrody.
Bez przesady, niedługo nie będzie można komara ubić bo wyskoczy jakiś zielony zza krzaka i oskarży cię o mord na niewinnym stworzeniu.
Każdy leśniczy powie Ci, że żywe drzewko jest lepsze niż sztuczne - zarobią na nim lasy państwowe a nie szwedzka firma (a to nie jedyna zaleta).

Rozumiem, że władzom miasta może chodzić o wielkość.
Ale nawet jeśli będzie wystawała czubkiem ponad PKiN, to wciąż pozostanie gigantycznym stożkiem, nie choinką...

Prawdziwe choinki stoją w Krakowie, Gdańsku, Olsztynie, Zamościu, Bydgoszczy....
Dlaczego u nas stoi plastik?

Żeby nie było, sama iluminacja całkiem mnie zadowala. Świetnym pomysłem są bombki na Krakowskim, ozdoby na latarniach też dają znakomity efekt.
Światełka, bombki, sople lodu. Tak jest, to pochwalam i proszę i więcej.

Ale sztucznej choinki nie przełknę.
Stanie mi plastikową ością w gardle.



Postępowo

Taka sytuacja.

Do dyrektorki państwowej podstawówki przychodzi ładnie ubrana pani. Powiedzmy, pani Kasia.

Pani Kasia pracuje w fundacji, która prowadzi warsztaty dla dzieci i młodzieży. Tematyka związana z przemocą w rodzinie i szkole, niebezpieczeństwem używek, zahacza też o płciowość.

Dyrektorka kiwa z zainteresowaniem głową.

Zajęcia są darmowe, edukatorzy profesjonalni a każde dziecko dostanie materiały szkoleniowe.

Dyrektorka uśmiecha się spod wąsa.

Jest tylko jeden warunek.. waruneczek właściwie:
W czasie zajęć w klasie nie może być żadnego nauczyciela. Tylko edukator i dzieci.

Co na takie dictum odpowiada średnio inteligentny szympans?
Proste: "Czep się pan podwodnej łodzi!"
Przecież w czasie lekcji - czy to w SP czy w LO - za dzieciaka odpowiada nauczyciel.

Pani Kasia odchodzi ze spuszczonym nosem i puka do drzwi kolejnej szkoły.

Tutaj można by historię skończyć, ale niestety... nie jest to historia zmyślona.
A jej finał jest raczej smutny.

Pani Kasia (dla jasności - imię przypadkowe) pracuje w Stowarzyszeniu OPTA, którego celem jest m.in. dokonanie trwałej zmiany na poziomie indywidualnym i społecznym, warunkującej ograniczenie skali patologii w Polsce.

Przepięknie.

Tak się składa, że pani Kasia jest równocześnie edukatorką grupy edukatorów seksualnych PONTON. 
Dokładnie przeglądam strony obydwu instytucji. Ciężko się do czegoś przyczepić na pierwszy rzut oka. Cele statutowe wydają się porządne a w publikacjach i artykułach raz na jakiś czas pojawia się nawet informacja o różnych punktach widzenia (również np. katolickich). Oczywiście, można się nie zgadzać z zawartymi na tych stronach tezami, ale wszystko jest napisane tak okrągłymi słowami, że nie sposób potępiać ich w czambuł.

No tak, tyle jeśli chodzi o internet.

Potem pani Kasia przychodzi do szkoły, wyprasza nauczyciela za drzwi i zaczyna rozmowę.

O czym?

Nie zgadłbyś.
Nie o przemocy w szkole, alkoholu przed seksem czy problemach z trądzikiem. Zostawmy to wychowawcm i pedagogom.
Pani Kasia wali z grubej rury. Od metod masturbacji, przez różne "drogi" do orgazmu aż do pytania: "Czy nie czułbyś się lepiej w ciele kobiety?". Czas najwyższy nad tym pomyśleć, masz już przecież 11 lat!

Nie czuj się skrępowany kiedy poczujesz pociąg seksualny do kolegi z klasy. Nic was nie ogranicza, macie prawo do wolności. Pamiętajcie tylko o pigułce.

Znajomy nauczyciel opowiadał mi takie i inne historie, po tym jak jego uczniowie przyszli do niego z dziwnymi minami.

Już sam fakt, że dyrektorka wpuściła na lekcję obcą osobę i wyrzuciła za drzwi nauczyciela brzmi groteskowo. Nie było z nimi ani pedagoga, ani psychologa.

Ale gorsze jest to, że o całej sprawie nic nie wiedzieli rodzice


Mam dwie ręce, jestem zdolny i mogę zapieprzać jak dziki osioł, kiedy trzeba.

Ale nie mam pewności, czy będzie mnie zawsze stać na posłanie moich dzieci do szkoły, która zapewni im bezpieczeństwo.

To jedna z niewielu rzeczy, których naprawdę się boję.

Jest akcja!


W parę godzin po napisaniu posta o reklamach szpecących Warszawę doszła do mnie wieść, że ze stanowiska odszedł Grzegorz Piątek, naczelnik Wydziału Estetyki Przestrzeni Publicznej...

Nic dziwnego, że nie odpisywał na moje maile, pewnie był zajęty pakowaniem swojego biurka...

Odpisała mi za to pani Aleksandra Stępień ze Stowarzyszenia Miasto Moje A W Nim.

Spytałem ją, w jaki sposób szary obywatel może walczyć o ład w przestrzeni publicznej. Bo skoro architekci na urzędowych stanowiskach wymiękają, to trzeba brać sprawy we własne łapska. Czas jest dobry bo idzie zima, a zimą jak mawiał Laskowik, warunki dyktuje lud.

Po pierwsze, można działać z partyzanta. Przy czym nie chodzi o podkładanie bomb pod urząd miasta, ale o zrywanie reklam wiszących w nielegalnych miejscach (przystanki, słupy, drzewa). Widziałem nawet kilka razy faceta, który zrywał takie ogłoszenia z przystanku pod moją kamienicą.

Jest to jakiś sposób, chociaż pewnie mało efektywny.

I, jak pisze pani Stępień, nie ma co zrywać ogłoszeń w stylu "Zaginął jamnik...".

Bardziej efektywne jest zgłaszanie do urzędu zapytania o legalność stojącej reklamy. Czy w danym miejscu reklama może stać, można sprawdzić na mapce z planem zagospodarowania. Wygląda to trochę skomplikowanie, ale po kilku chwilach praktyki można tam znaleźć masę interesujących informacji.
Podobno najlepsze efekty daje mail do Zarządu Dróg Miejskich (kiedy reklama stoi blisko drogi).

Kluczem do sukcesu jest nagłośnienie sprawy, najlepiej w mediach. W końcu, dla producenta nie ma nic gorszego, gdy jego reklama staje się anty-reklamą.

Pani Ola pisze też:
Zgłaszają się do nas ludzie, którzy mają indywidualne koncepcje działania: mapa reklam, fotomontaże, wspólne zrywanie reklam, publikowanie zdjęć "dobrych wzorców" reklam i szyldów z zagranicy. Wspieramy ich, jak możemy. Ważne, żeby o problemie było cały czas głośno, żeby o nim mówić, tłumaczyć, zwracać uwagę na różne jego aspekty. Nie bać się, nie zniechęcać. 

Rzeczywiście, wspierają i działają.

Ich ostatnią akcją było rozdawanie posłom pocztówek z Pozdrowieniami z gór, których to gór prawie nie widać zza bilboardów reklamowych. Wszystko w związku z prezydenckim projektem ustawy o ochronie krajobrazu. O czym jest projekt w skrócie można przeczytać tutaj, a całość tutaj. Komu nie chce się czytać niech wierzy mi na słowo - to ważna rzecz. W wielkim skrócie, pozwala on samorządom na większą kontrolę tego co się na ich terenie stawia i wiesza.

Projekt trafił do podkomisji.

I teraz zadanie dla Ciebie!

Jeśli chcesz pomóc - napisz do członków podkomisji i wyraź swoje poparcie dla projektu!

Oto lista członków:
  1. Abramowicz Adam  /PiS/ - Adam.Abramowicz@sejm.pl
  2. Adamczyk Andrzej  /PiS/- Andrzej.Adamczyk@sejm.pl
  3. Augustyn Urszula  /PO/- Urszula.Augustyn@sejm.pl
  4. Bubula Barbara  /PiS/- Barbara.Bubula@sejm.pl
  5. Dąbrowski Andrzej  /PSL/- Andrzej.Dabrowski@sejm.pl
  6. Kamiński Tomasz  /SLD/- Tomasz.Kaminski@sejm.pl
  7. Kidawa-Błońska Małgorzata  /PO/- Malgorzata.Kidawa-Blonska@sejm.pl
  8. Pacholski Michał Tomasz  /TR/- Michal.Pacholski@sejm.pl
  9. Paluch Anna  /PiS/- Anna.Paluch@sejm.pl
  10. Rozpondek Halina  /PO/- Halina.Rozpondek@sejm.pl
  11. Sibińska Krystyna  /PO/- Krystyna.Krystyna@sejm.pl
  12. Smolarz Tomasz  /PO/- Tomasz.Smolarz@sejm.pl
  13. Śledzińska-Katarasińska Iwona   /PO/  -  przewodnicząca - Iwona.Sledzinska.Katarasinska@sejm.pl
  14. Witko Marcin  /PiS/- Marcin.Witko@sejm.pl
  15. Zawadzki Ryszard  /PO/- Ryszard.Zawadzki@sejm.pl
  16. Żaczek Jarosław  /SP/- Jaroslaw.Zaczek@sejm.pl
  17. Żmijan Stanisław  /PO/- Stanislaw.Zmija@sejm.pl
Możesz sam wymyślić treść maila, albo skorzystać z tego poniżej:

Szanowny Panie / Szanowna Pani
Piszę w sprawie prezydenckiego projektu ustawy o zmianie niektórych ustaw w związku ze wzmocnieniem narzędzi ochrony krajobrazu. 
Uważam, że projekt ten jest ważnym krokiem na drodze do poprawy warunków estetycznych w których żyjemy. Dlatego dziękuję, że podjął się Pan / podjęła się Pani pracy w Podkomisji i proszę jednocześnie o jak najszybsze przekazanie projektu pod głosowanie Wysokiej Izby. 

Z wyrazami szacunku


A teraz do roboty!

A na zachętę, piosenka:)


Galicyjski smok i stołeczny małpiszon

To co mnie wnerwia w metrze to debilne filmiki na monitorkach.

Angielski z Goergem czy z innym Fredem, idiotyczne ciekawostki o somalijskich jaszczurkach i reklamy filmów w telewizji. No ludzie, co mnie obchodzi jaka komedia leci wieczorem w Polsacie. Jak będę chciał wiedzieć, kupię sobie tele-tydzień...

Ale nie wszystko jest do bani. Oprócz pogody, kursu walut czy newsów (wprawdzie z wybiórczej, ale zawsze) było też coś, co przyciągało uwagę wszystkich i nie było - moim zdaniem - szczytem debilizmu.

Cały wagon karnie podnosił patrzałki w górę i wślepiał się w monitorek kiedy dwójka z prawej pojawiała się na wizji.

Rzecz jasna, chodzi o Smoka Stefana i Franka.

Dobra, to było infantylne, dydaktycznie kulawe i technicznie ułomne.
Ale dam konia z rzędem każdemu, kto jadąc metrem nie japił się na każdy nowy odcinek.


Na początku byłem sceptyczny. W końcu Smok kojarzy mi się z jednym miastem. Myślałem sobie: "Jak to, galicyjski mądrala przyjechał pouczać stołecznego małpiszona?" Szybko jednak schowałem sobie lokalny nacjonalizm w buty i zostałem fanem serii stworzonej przez pana Michała Rudowskiego

Facet stworzył postać smoka, która miała ostrzegać przed nieuważnym wychodzeniem z metra. Finalnie, zamiast zielonego ludzika Metro wybrało białego, a smok trafił do kreskówki.
Teoretycznie, bajka była skierowana do dzieci i miała uczyć ich dobrego zachowania w komunikacji, dbania o środowisku etc. No genialnie, szkoda tylko, że metrem jeździ tyle dzieci co absolwentów filologii mercedesami.

Ale nic to, serial zyskał fanów wśród starszych - pojawił się nawet kanał na you tubie i fanpage na FB.

Dlaczego był super?
Przecież grafika toporna a "fabuła" ... delikatnie mówiąc, nie porywała.

Ale był nasz! 

Leciał w naszym metrze i próżno było szukać Stefana w krakowskich tramwajach czy poznańskich busach.
Wszyscy go oglądali, każdy w duchu myślał: "Stefan, stary łajdusie - masz rację!". Kiedy wracałeś zmordowany z zajęć miło było popatrzeć na coś innego niż notowania WIG 20.
Może teraz mitologizuję, ale myślę że ten głupi prosty filmik dawał ludziom (a przynajmniej mi) poczucie posiadania czegoś wspólnego.

Szkoda, że zrozumiałem to dopiero gdy  "zdjęli go z anteny".

Nie wiem co teraz robi pan Rudowski, ale nie miałbym nic przeciwko, gdyby wrócił.
Z Franiem i Stefanem, ma się rozumieć!


Spielberg w tramwaju


Tramwaj to jest to.

Nie stoi w korkach, nie złapie gumy, zamiast trąbić - zadzwoni przyjaźnie.

W tramwaju nawet bezdomni mniej śmierdzą.

Przydatność radzieckich pomników

Jakiś czas temu kolega wrzucił na FB powyższe zdjęcie podpisując je: Taki pomnik na Pradze okej. 

Dla niewtajemniczonych, ten obrazek przedstawia radzieckiego żołnierza gwałcącego polską brzemienną kobietę. O tej rzeźbie było dość głośno jakiś czas temu, szczegóły można poznać tutaj.

Ochota na Niepodległość

Zastanawiałem się jak w tym roku świętować 11 listopada.

Bo jakoś żadna z proponowanych form mi nie podchodzi...
Do Krakowa przecież nie pojadę, z Komorem mi nie po drodze a na szczyt klimatyczny się nie wybieram.

Dlatego postanowiłem świętować robiąc to co lubię i co wychodzi mi najlepiej.

Zgadza się - będę gadał :)

A żeby nie mówić do siebie, zapraszam wszystkich chętnych na spacer!

Gdzie?

Ciężko tego dnia spacerować po Warszawie. Dlatego wybrałem dzielnicę na której jest najspokojniej i która - mam wrażenie - jest troszkę zapomniana. Zapraszam do siebie, czyli na Ochotę. Konkretne miejsce zbiórki podam wkrótce.

Co?

Chciałbym odwiedzić te miejsca i przypomnieć sobie te historie, które przeniosą mnie (i Was) do Niepodległej II RP. Ochota jest duża, ale przejście trasy zajmie nam maks. 90 minut. A przynajmniej spróbuję się zmieścić:)


Kto?

Każdy może przyjść! Tak jak na spacer z okazji 1 sierpnia - zaproście żony, mężów, matki, babki i kierowników z pracy! Dajcie znać tym, którzy nie mają FB - np. przesyłając im link do tego posta. A fejsbukowiczów proszę o dodanie się do wydarzenia (Ochota na Niepodległość). Zapraszam wszystkich :)


Spacer zaczniemy o godzinie 12:00.

A po zakończeniu chętni będą mogli wypić ciepłą herbatę w jakiejś klimatycznej ochockiej kawiarni.

Chodźcie ze mną i przekonajcie się, jaka była Ochota na Niepodległość!

Mieszane uczucia na Placu Unii

W sobotę wracając ze ślubu znajomych (Szczęść Boże młodej parze!) wstąpiłem do/na (?) Plac Unii. To nowe centrum handlowe otwarte tydzień temu w miejscu dawnego Super SAMu.

Po zwiedzeniu obiektu, który zniszczył widok na Belweder z Łazienek Królewskich - mam mieszane uczucia.

Chciałem dowiedzieć się czegoś ze strony internetowej, ale 1) nic tam nie ma, 2) nie mogę się odnaleźć. Może taka budowa stron jest teraz modna, ale dla mnie wygląda to jak wnętrze damskiej torebki. Chaos.


Po przybyciu na miejsce pierwsze co mnie uderzyło to zupełnie inny klimat niż w Arkadii czy Złotych
Tarasach.
  1. Pustki
    Byłem tam w sobotni wieczór a ludzi jak na lekarstwo.
  2. Cisza
    Nie słyszałem żadnej muzyki. A może była tak cicha, że jej nie zanotowałem?
  3. Przestrzeń
    Masa miejsca. Na korytarzach nie ma żadnych stoisk z elektronicznymi papierosami czy kapciami, nie ma gigantycznych donic na sztuczne palny ani... ławeczek na których można by przysiąść. Mało schodów ruchomych a jak już są, to pojedyncze. Przeszklony i wysoko zawieszony dach sprawia wrażenie jakbym chodził nie po centrum handlowym ale po zwyczajnej ulicy.
  4. Nie zjesz chłopie
    Nie ma KFC, McDonalda czy Burger Kinga. Z fast foodów znalazłem tylko Subway. Poza tym głównie kawiarnie. Brak taniego żarcia znacznie ogranicza ilość snującej się młodzieży.
  5. Francja elegancja
    Czarna podłoga, białe poręcze ruchomych schodów. Dominują te dwa kolory. I szkło.
    Nie jestem specem, ale ze słów żony wynika, że w tutejszych sklepach odzieżowych nie będą kupować studenci czy tele-ankieterzy. Raczej drogie marki ciuchów i kosmetyków. Kolejny powód, dla którego gimnazjaliści na wagary wybiorą raczej Arkadię
Trzy duże minusy to brak ławek, brak zasięgu telefonicznego na poziomie -1 i mała ilość toalet. Na 1. piętrze znalazłem 1 (słownie: jeden) męski sedes. Wiem, że do CH idzie się na zakupy a nie sikać, ale 1 toaleta to drobna przesada.

Żeby nie było, są też pozytywy.
Na poziomie -1 z popiołów odrodził się Super SAM. Ceny jak w innych polskich delikatesach.
Ale za to jest cała ściana z lokalnymi browarami, polskimi i zagranicznymi! I to po drodze z pracy do domu! No po prostu miodzio.

Drugi plusik. W związku z niedawnym otwarciem w kilku sklepach są obniżki. Na przykład w Matrasie 30% zniżki na cały asortyment.
Po godzinie wyszliśmy stamtąd z naprawdę szerokimi uśmiechami - ja z nowymi fiszkami do hiszpańskiego, żona z ukochaną książką a jako wisienkę na torcie wynieśliśmy (po zapłaceniu) planszówkę.

I chyba dzięki temu będę to miejsce kojarzył pozytywnie.





Beauty Embassy czy Salon Urody?

- Czemu te wszystkie napisy są po angielsku?

Spytała mnie o to moja mama po przejściu się Nowym Światem.

Jakoś nigdy nie zwracałem na to uwagi.

Ale ostatnio myślę o tym coraz częściej. I coraz bardziej mnie to śmieszy.

Okazuje się, że byle budę z zapiekankami trzeba dziś nazwać po angielsku. Wtedy lokal nabiera powagi, a sprzedawca zamiast kanapek serwuje ci sandwich'e a zamiast kawy - americanę.

Czy obcojęzyczna nazwa sprawia, że żarcie jest lepsze? Albo ubrania... nie wiem, lepiej leżą?
Be-ze-du-ra, jak mawiał milord.

Więc skąd ten wstyd przed polskim nazewnictwem?
Spiesząc z pomocą przedsiębiorcom, wybrałem 5 nazw i przełożyłem je z języka Goethego i Twaina na język Reja i Żeromskiego.

Ciekawe, kto zgadnie o jakie miejsca chodzi :)
  1. Generał Kopia
  2. Komnata Piwa
  3. Rezerwa
  4. Punkt Rześkości
  5. Rynek Świeżości
Oczywiście, nie chodzi mi o to, żeby z Rossmanna zrobić Czerwonego Człowieka.
Ale między nami mówiąc, chętniej zjem w Chłopskim jadle niż w Sushi@To. 
I to nie tylko dlatego, że wolę golonkę od ryby w wodorostach.



    Od podwórka

    W czasie sobotniego spaceru odwiedziłem kilka podwórek w starych i nowych kamienicach.

    Podwórka są różne, panoczku, różniste. Są całe wybetonowane, są i takie z trawnikiem pośrodku, a na niektórych stoi ławeczka czy nawet kapliczka.

    Wszystkie jednak mają jedną cechę wspólną - są przeważnie strasznie zaniedbane, zarośnięte i zagracone.

    Pomyślałem sobie: Ależ ci ludzie leniwi, nie zadbają nawet o własne podwórko! 
    A potem wróciłem do domu i potknąłem się o belkę sterczącą z mojego oka. 

    Aleje od podwórka

    Kamienica moja niby odnowiona (od zewnątrz, ma się rozumieć). Po wejściu przez bramę pierwsze co uderza człowieka to cisza. To niezwykłe uczucie, kiedy wchodząc do naszej twierdzy zostawiam hałas alei za blaszanymi drzwiami. Uwielbiam to.

    Zaraz po wejściu widać za bramą nasz gaj. Nie wiem jak inaczej to nazwać. Środek pierwszego podwórka zajmuje owal ziemi na którym rośnie coś zielonego. Co roku późną jesienią gospodyni wspólnie z ekipą wyrywa wszystko i przez zimę owal świeci pustką.
    Wraz z wiosną budzi się do życia. I rośnie w zastraszającym tempie. W sierpniu sięga pewnie ok. 2 metrów.

    Do czego służy?
    Jest to rezerwat dzikich kotów, polujących wśród niedostępnych chaszczy na wróbelki, jaskółki i inne sikoreczki. Sam byłem kiedyś świadkiem sceny niczym z National Geographic (nie będę opisywał, bo podpisałem wcześniej, że blog nie będzie zawierał treści drastycznych).


    A przecież można by pozbyć się raz na zawsze tych zarośli i postawić tam np. huśtawkę dla dzieci. Nawet nie plac zabaw, ale chociaż małą huśtaweczkę. A zresztą - jakby stała tam piaskownica i zjeżdżalnia też nic by się nie stało. Że dzieci by krzyczały? Toż od tego są.

    Druga rzecz jaka rzuca się w oczy to poręcze od schodów obwieszone rowerami. Można by przecież zrobić ściepę i zakupić jakieś stojaki na dwuślady. Kilka zespawanych rurek ułatwiłoby życie cyklistom.

    Przez drugą bramę można wyjść na kolejne, tylne podwórko.
    Spaceruję tam co najmniej raz na dwa dni. Niestety nie robię tego by cieszyć się zielenią czy słuchać ptaków śpiewających przy karmnikach. Cel jest bardziej prozaiczny - wywalam śmieci do kontenera, stojącego w malowniczym ceglanym boksie w cieniu drzew.

    Nie jest to pewnie najbrzydsze podwórko w Warszawie. A jednak, czuć tam jakiś nieporządek. Krzaki rozrosły się na dziko, zamiast trawy - zielsko a zamiast rosnących w rządkach kwiatów - stara poręcz od dziecięcego łóżeczka.


    Gdzieś w tym gąszczu znalazłem  nawet karmnik dla ptaków.
    Btw, czy tylko mnie budzi rano krakanie wron, gruchanie gołębi i krzyki srok? Gdzie się podziały skowronki?






    Na środku zarośniętego zielem trawnika tabliczka: PSY WYPROWADZAMY POZA TEREN POSESJI. 
    Postawiona chyba dla żartu, bo nawet gospodyni wyprowadza tam swojego jamnika.Co prawda nie śmierdzi, ale to jednak jakiś dyskomfort mieć świadomość, że ktoś pod twoim oknem zrobił sobie szalet...

    Poza tym, czasem człowiek ma ochotę zejść z wszechobecnego betonu i postać chwilę na trawce. Nie na polu minowym.



    Od sąsiedniej posesji podwórko odgradza ceglany mur, na którym ktoś jakieś milion lat temu powiesił karmnik.

    Po prawej stronie widać coś na kształt sklepienia (?). Czyżby wspomnienie po zamurowanym przejściu?

    Tworzy to pewien klimat, ale chyba wolałbym tynk - a może jakieś ładne graffiti?
    A gdyby tak skosić trawę, posadzić kwiatki, postawić ławeczki. Kurczę, żona stwierdziła, że można by tam nawet posadzić jakieś maliny czy inny szczypiorek. A w czerwcu spotykać się na ławeczce z sąsiadem i porozmawiać o wymianie kaloryferów, z sąsiadką o nowych kwiatach a z synem ich obojga o graffiti, które właśnie stworzył na murku.


    Gdyby powyższy tekst przeczytali mieszkańcy mojej kamienicy, pewnie popukaliby się w głowę i powiedzieli: To weź się do roboty, zamiast pisać posadź kwiatki i kup ławeczkę!

    Może tak trzeba faktycznie zrobić?
    Napisać ogłoszenie, że tego a tego dnia zapraszamy na wspólne sadzenie kwiatów, albo że odbędzie się zbiórka na huśtawkę czy cokolwiek.

    Ciekawe, jaki byłby odzew. I co na to gospodyni i jej jamnik...



    Powoli po Woli

    Chyba uzależniłem się od bloga. Chociaż robota wisi, to ja - siedząc ze szklaneczką wyśmienitego Paulanera - zabieram się do pisania.
    Polubiłem to.

    W ubiegłą sobotę przypomniałem sobie, że istnieje życie poza pracą.

    Na początku przyjemny, długi poranek.
    Rano zwykle otwieram oczy o 6:30. Nawet kiedy nie muszę iść do pracy to i tak zrywam się wcześnie - bo trzeba. Zawsze coś wisi nad człowiekiem i nie daje spokoju. Trzeba napisać, posprzątać, odwiedzić.
    A tym razem spałem do 8 czy 9. I wiem, że niektórzy potrafią do 12:00, ale dla mnie to i tak niezły wyczyn.

    Powoli po Woli.

    Kiedy nie muszę się spieszyć, lubię spacerować. Zwłaszcza po mojej okolicy.
    W sobotę wybraliśmy się na spacerek po Woli. W żadnym przewodniku jakie mam w domu nie było ani słowa np. o tej zapomnianej części Chmielnej.

    Dobrze jest czasami poczuć się jak turysta we własnym mieście. Można wtedy docenić piękno obok którego na co dzień przechodzimy obojętnie.Trzeba tylko zwolnić!
    Idąc powoli mogłem np. zauważyć ślady po kulach na balustradzie, którą codziennie mijam w drodze do Biedry.

    Ślady po pociskach wokół okien na domu kolejowym - kolejny wehikuł czasu.




    Wreszcie, na Chmielnej natrafiliśmy na starą, sypiącą się kamienicę. Ściany ogołocone z tynku, wejście bez domofonu, drzwi do bramy ledwie trzymają się w zawiasach. W niektórych oknach firanki, w większości dykta. Próbuję wedrzeć się na klatkę schodową - zamknięte na klucz. Szczekanie psa za drzwiami skutecznie zniechęca do dalszych prób.
    Na środku podwórka zaniedbany ogródek. Pośrodku chyląca się kapliczka z Matką Boską w kilku wcieleniach, którym dzielnie towarzyszy papież. Mały cherubinek patrzy figlarnie spod sztucznych kwiatów. Całość, mimo środka dnia, oświetla stara żarówka.
    Stare ceglane ściany były na pewno świadkami modlitwy o koniec wojny, o powrót syna, o pokój i spokój. A może mieszka tu jeszcze ktoś, kto pamięta tamte prośby? Może warto spytać, czy zostały wysłuchane...






    Idziemy dalej, aż do Hali Mirowskiej. Po drodze mijamy nowe apartamentowce, postawione na miejscu zburzonej, starej Warszawy. Na niektórych z nich: ciekawostki architektoniczne:

     

    Hala Mirowska.
    Każdy powinien raz w życiu tu przyjść. Może nie jest to dawny Kercelak, może nie ma atmosfery przedwojennej stolicy - ale jest jakiś nieuchwytny klimat. Jakaś radość w kupowaniu zwykłej dyni czy papryki, jakaś życzliwość sprzedających, którzy dorzucają jeszcze kilka śliwek - na koszt firmy, jest zapach bazylii i mięty, są twarze starszych babć sprzedających zebrane gdzieś pod Grójcem kurki i prawdziwki. Tłum przesuwający się od straganu do straganu nie jest tym samym tłumem, który wieczorem wraca metrem z pracy. Ta atmosfera bazarku sprawia, że nawet idąc z ciężkimi siatami na tramwaj, człowiek uśmiecha się sam do siebie.

    A ukoronowaniem kupowania i dźwigania - przepyszny obiad.

    Wieczorem poszliśmy ze znajomymi na Szalone Dni Muzyki. Bilety po 5 zł, grzech nie skorzystać. Siedząc gdzieś na balkonie, pośród bardziej i mniej elegancko ubranego towarzystwa, dzięki muzyce na chwilę zapomniałem o zapowietrzonych kaloryferach i niezrealizowanym zleceniu.

    Potem, na Piwnej, z doskonałym czeskim browarem w dłoni, w towarzystwie żony i przyjaciół, pomyślałem sobie, że takie właśnie dni będę pamiętał na starość.

    Oby było ich więcej.