Powoli po Woli

Chyba uzależniłem się od bloga. Chociaż robota wisi, to ja - siedząc ze szklaneczką wyśmienitego Paulanera - zabieram się do pisania.
Polubiłem to.

W ubiegłą sobotę przypomniałem sobie, że istnieje życie poza pracą.

Na początku przyjemny, długi poranek.
Rano zwykle otwieram oczy o 6:30. Nawet kiedy nie muszę iść do pracy to i tak zrywam się wcześnie - bo trzeba. Zawsze coś wisi nad człowiekiem i nie daje spokoju. Trzeba napisać, posprzątać, odwiedzić.
A tym razem spałem do 8 czy 9. I wiem, że niektórzy potrafią do 12:00, ale dla mnie to i tak niezły wyczyn.

Powoli po Woli.

Kiedy nie muszę się spieszyć, lubię spacerować. Zwłaszcza po mojej okolicy.
W sobotę wybraliśmy się na spacerek po Woli. W żadnym przewodniku jakie mam w domu nie było ani słowa np. o tej zapomnianej części Chmielnej.

Dobrze jest czasami poczuć się jak turysta we własnym mieście. Można wtedy docenić piękno obok którego na co dzień przechodzimy obojętnie.Trzeba tylko zwolnić!
Idąc powoli mogłem np. zauważyć ślady po kulach na balustradzie, którą codziennie mijam w drodze do Biedry.

Ślady po pociskach wokół okien na domu kolejowym - kolejny wehikuł czasu.




Wreszcie, na Chmielnej natrafiliśmy na starą, sypiącą się kamienicę. Ściany ogołocone z tynku, wejście bez domofonu, drzwi do bramy ledwie trzymają się w zawiasach. W niektórych oknach firanki, w większości dykta. Próbuję wedrzeć się na klatkę schodową - zamknięte na klucz. Szczekanie psa za drzwiami skutecznie zniechęca do dalszych prób.
Na środku podwórka zaniedbany ogródek. Pośrodku chyląca się kapliczka z Matką Boską w kilku wcieleniach, którym dzielnie towarzyszy papież. Mały cherubinek patrzy figlarnie spod sztucznych kwiatów. Całość, mimo środka dnia, oświetla stara żarówka.
Stare ceglane ściany były na pewno świadkami modlitwy o koniec wojny, o powrót syna, o pokój i spokój. A może mieszka tu jeszcze ktoś, kto pamięta tamte prośby? Może warto spytać, czy zostały wysłuchane...






Idziemy dalej, aż do Hali Mirowskiej. Po drodze mijamy nowe apartamentowce, postawione na miejscu zburzonej, starej Warszawy. Na niektórych z nich: ciekawostki architektoniczne:

 

Hala Mirowska.
Każdy powinien raz w życiu tu przyjść. Może nie jest to dawny Kercelak, może nie ma atmosfery przedwojennej stolicy - ale jest jakiś nieuchwytny klimat. Jakaś radość w kupowaniu zwykłej dyni czy papryki, jakaś życzliwość sprzedających, którzy dorzucają jeszcze kilka śliwek - na koszt firmy, jest zapach bazylii i mięty, są twarze starszych babć sprzedających zebrane gdzieś pod Grójcem kurki i prawdziwki. Tłum przesuwający się od straganu do straganu nie jest tym samym tłumem, który wieczorem wraca metrem z pracy. Ta atmosfera bazarku sprawia, że nawet idąc z ciężkimi siatami na tramwaj, człowiek uśmiecha się sam do siebie.

A ukoronowaniem kupowania i dźwigania - przepyszny obiad.

Wieczorem poszliśmy ze znajomymi na Szalone Dni Muzyki. Bilety po 5 zł, grzech nie skorzystać. Siedząc gdzieś na balkonie, pośród bardziej i mniej elegancko ubranego towarzystwa, dzięki muzyce na chwilę zapomniałem o zapowietrzonych kaloryferach i niezrealizowanym zleceniu.

Potem, na Piwnej, z doskonałym czeskim browarem w dłoni, w towarzystwie żony i przyjaciół, pomyślałem sobie, że takie właśnie dni będę pamiętał na starość.

Oby było ich więcej.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz