Walka o badyl

Chłop ze wsi wyjdzie, a wieś z chłopa - nigdy!

Tak mawiał mi Dźwigu, i chyba jest w tym trochę prawdy.

Nie da się ukryć, że lubię mieć w domu coś "zielonego". Coś co można podlewać, patrzeć jak na wiosnę pączki strzelają, jak liście rosną a kwiatki się rozwijają. Ewentualnie, coś co można posiekać i zjeść z jajecznicą.

Coś żywego.

Fauny w domu nie toleruję, ale florę - owszem.

Kwiatek na oknie i zioła w kuchni - to sprawia, że dom wygląda jak home, a nie tylko house. 

Stąd cyklicznie podejmuję próby utrzymania przy alejach jakiegoś badyla. O ile z ziołami jakoś daję sobie radę, to na polu walki o rozwój fiołków i storczyków ponoszę totalną klęskę.

Ot, czasem spodoba mi się coś w sklepie - kupię. Podlewam, dopieszczam, na słonko wystawiam lub w cieniu chowam. Jeden pies - wszystko usycha, liście opadają i z pięknego kwiatka pozostaje żałosna łodyga.

Innym razem ktoś w prezencie przyniesie. Doceniam. Ale już w momencie wręczania łezka mi się w oku kręci na myśl o przyszłości tej biednej kupki chlorofili. Nie mija miesiąc i podarek ląduje w koszu.

Póki co uchował się tylko wrzos - usechł i stoi od kilku miesięcy, lekko skrzywiony, ale trzyma fason.

A przecież, tak być nie musi...

Radziłem się w kwiaciarniach ale dostawałem sprzeczne sygnały: podlewaj do podstawki, podlewaj od góry, nie podlewaj... woda taka albo śmaka, w cieniu czy na słońcu. Ile kwiaciarek, tyle rad.

Dom bez choćby jednego zielonego badyla to tylko cztery ściany. Dlatego będę próbował.

A jeśli ktoś ma jakieś złote rady - np. jakiś żelazny kwiatek, który przetrwa moją szorstką opiekę - będę wdzięczny..