Ostatnia noc

Weekend zapowiada się przednio.
Oto walnęła wieść na mieście, że jeden z zasłużonych dla sprawy kawalerstwa przechodzi w stan spoczynku. A że los wskazał na przyjaciela – będę w najbliższą sobotę pomagał mu pożegnać stan wolny.

Przecież nie tak znowu dawno i ja przeżywałem ten unikatowy w życiu faceta moment. Wieczór urządzał mój świadek a ja zapamiętałem go jako jedną z najlepszych imprez na jakiej byłem. Chociaż, co warto zaznaczyć, nie było płci pięknej a program niektórym mógłby wydawać się lekko monotonny… A i tak kilka filmików które nagrano w tamtą pamiętną noc może w przyszłości zniszczyć niejedną karierę polityczną!

Jakby na zamówienie pojawił się ostatnio na jutubie skecz Ani Mru Mru „Ostatnia noc”. Momenty ma niezłe, chociaż mnie nie porwał. Znakomicie jednak wskazał różnice pomiędzy męskim wieczorem kawalerskim a damskim wieczorem panieńskim.

Nie znam zbyt wielu szczegółów z wieczorów panieńskich (nie wiedzieć czemu nie dostałem na takowy nigdy zaproszenia) ale co nieco słyszałem, części się domyślam, resztę sobie dopowiadam. A zatem: musi być niespodzianka, drogie prezenty i jakiś event w stylu gra miejska, nauka masażu erotycznego i tandetne różki na głowach. Wszystko to okraszone pseudo-piwem i drinkami. A jak się ściemni dawaj panie, w białą limuzynę, okna w dół i drzemy ryje na przechodniów w niezrozumiałym narzeczu bemba.

Mieszkając przy Alejach średnio raz na tydzień widzę taki wehikuł wypchany po brzegi dziewczynami w strojach rodem z dyskoteki w Samotrzasku czy innych Bździochach.
Nie jest może regułą, ale do zwyczaju należy, aby tak rozpoczęty wieczór zakończyć oglądaniem męskiej golizny.  
Wieczory kawalerskie wyglądają zresztą dosyć podobnie. Może bez wiejskich różków i mojito, ale idea jest ta sama – użyć życia póki można.

Zastanawia mnie skąd bierze się ten popęd do chlania i oglądania nagiej płci przeciwnej.
Że niby po ślubie nie będzie można? Bo co – bo żona zabroni? Bo będzie głupio? Bo będę się czuł nie w porządku?
A tydzień przed ślubem to jest OK i jak najbardziej spoko.
Ktoś powie: tradycja!
Może i tradycja, ale z czego się wzięła i jaki jest jej sens?
Nie będę się wypowiadał na temat damskich harcy, bo średnio jestem w tych meandrach zorientowany.
Jeśli chodzi o facetów – to dla mnie wieczór kawalerski powinien być kwintesencją męskiego spotkania. Nie widzę nic męskiego w urżnięciu się na umór i obmacywaniu tyłków obcych babek.

Na wieczór kawalerski świadek zaprasza kumpli męża in spe. Nie muszą to być jego „psiapsiele” od szczenięcych lat, nie musi spotykać się z nimi codziennie. To ludzie z którymi dobrze się gada i pije, z którymi łączą go przeżycia warte wspominania.
W wyjściu na miacho nie widzę nic złego. Byleby tylko nie latać po ulicach i nie obrzygiwać koszy na śmieci. Kulturalne odwiedziny lokalu, wypicie piwa, ewentualnie trzech – to rozumiem. Można też aktywnie – kręgle, paintball czy jakiś klubik nawet. Ale jak dla mnie finał musi być na chacie. Ewentualnie gdzieś gdzie można w spokoju pogadać przy chmielowym napoju.

Podobno na zachodzie coraz częściej na wieczorach kawalerskich panowie rżną na play station i popijają niskokaloryczną colę...
Mam nadzieję, że dzisiejszy wieczór będzie wyglądał trochę inaczej.

A jeśli czytasz te słowa - trzymaj kciuki cobym jutro wstał na 12 do roboty....



Historia Polski w 10 prostych krokach - Krok 1.

Całość możesz przeczytać pod tym linkiem.

Gorąca krew Polan

Polanie byli twardsi i sprytniejsi niż przeciętne misie z innych plemion. Najeżdżali sąsiadów, palili małe grody a na ich miejscu budowali swoje – większe. W ten sposób zajęli całą dzisiejszą Wielkopolskę i zaczęli wyprawiać się coraz dalej. Co ich napędzało? Co sprawiło, że ich władcy nie zapisali się w historii jedynie, jako wykarczowani przez Niemców poganie?

Otóż – Polanie byli mężczyznami z krwi i kości. Pełnymi namiętności i ognia, który zagrzewał przyjaciół do boju a serca wrogów spalał strachem.

Żona Mieszka - Dobrawa
 Prawdziwym facetem był na przykład Mieszko. Nie było takie oczywiste, że to właśnie on musi być księciem (tak właśnie myślał niejaki Popiel i skończył marnie). Na początku zbudował autorytet wśród swojej załogi. Ci, którzy wyprawiali się z nim na wyprawy wojenne wracali z największymi łupami. Spryt i siła fizyczna zapewniły mu szacunek swojej drużyny. Szybko podbił Mazowsze, Śląsk i Pomorze. Państwo pogańskiego Mieszka stało się łakomym kąskiem dla niemieckiego Cesarstwa. Wtedy spryciarz z Gniezna pokazał Niemcom środkowy palec i ożenił się z czeską księżniczką. Rok później był już ochrzczony a Polacy stali się równorzędnym partnerem politycznym reszty młodej Europy.

O znaczeniu chrztu w tamtym okresie może świadczyć popularna w tym czasie historia o księciu Czech, Bożywoju. Kiedy zaproszono go pewnego dnia na ucztę do sąsiedniego, już ochrzczonego księstwa, nie pozwolono zasiąść mu wraz z resztą gości przy stole. Stał przy drzwiach i jadł resztki ze stołu, razem z psami. Następnego dnia z rana przyjął chrzest i tego wieczoru jadł już z innymi jak równy z równym. Kronikarz oczywiście historyjkę podkoloryzował, ale wymowa jest oczywista.

Mieszko przyjmując chrzest wykazał się nie lada sprytem. Wiedział, że struktura kościoła pozwoli mu kontrolować państwo lepiej niż stałe objeżdżanie granic. Nie bez znaczenia był też prestiż za granicą.
Żeby pokazać jego geniusz warto przytoczyć jedno wydarzenie. Pewnego dnia Mieszko został wezwany na dywanik do cesarzowej, razem z innymi książętami z okolicy. Jej kilkuletni synek, przyszły cesarz, dostawał prezenty od wszystkich przybyłych. A to palec św. Wita, a to rubinek a to inne cacko. Mieszko przebił wszystkich i w prezencie dał malcowi… wielbłąda! Jak myślicie, którego sąsiada malec zapamiętał najlepiej?
Dość powiedzieć, że niemieccy kronikarze nazywali go Przyjacielem Cesarza a na dworze cesarskim był traktowany na równi z innymi książętami niemieckimi. 

Jego syn, Bolesław, którego okrzyknięto Starym Wszetecznikiem, nie miał już tak dobrej prasy. Może i wszetecznik, może i grubas – ale pierwszy polski król. Wyrwał Czechom Kraków i zaprosił do Polski cesarza (Ottona – tego od wielbłąda!). Młody władca przyjechał do Gniezna na grób swojego kumpla – Wojciecha, który zginął w czasie nawracania Prusów (fot. obok). Impreza musiała być przednia, bo Niemiec zaocznie koronował Bolka na króla i potwierdził założenie biskupstw w 4 polskich miastach (m.in. w Kołobrzegu).  Od tego czasu Bolesław poczynał sobie jak król a swoją ziemię traktował jako królestwo. Korona przyjechała dopiero po 25 latach, ale przez ten czas nikt od Odry po Krym nie miał wątpliwości kto rządzi na dzielni. Bolesław nie tylko trzymał kraj silną ręką, ale na krótki czas zajął też Czechy i Kijów. Przez tysiąc lat mieliśmy tylko dwóch królów z przydomkiem „Śmiały”. Bolek był jednym z nich.
Jego syn, Mieszko, nie był już takim kozakiem. Zdążył wprawdzie założyć koronę, ale jednoczesny atak Niemiec i Rusinów zmusił go do ucieczki do Czech (a ci, kochani sąsiedzi, pozbawili go pewnej newralgicznej części ciała związanej z prokreacją…). Ta zbrodnia była jednak niczym w zestawieniu z popisem jego żony. Ta bowiem wywiozła do rodziny w Niemczech królewską koronę i oddała cesarzowi w zamian za schronienie.

Tymczasem w kraju w czasie bezkrólewia poganie poczynali sobie raźno, a czeski książe przybył z przyjacielską wizytą, po której w Gnieźnie nie ostał się kamień na kamieniu. Cesarzowi Niemiec nie spodobało się kozaczenie Czecha i wysłał do ocalałego z najazdu Pepików Krakowa, syna Mieszka – Kazimierza. W prezencie dorzucił 500 ciężkozbrojnych, którzy migiem zaprowadzili porządek a młody książe mógł zabrać się do odnowy kraju (stąd przydomek – Odnowiciel). Ponieważ w Gnieźnie po ruinach skakały sarenki, dwór przeniósł się do Krakowa (na najbliższe 600 lat). 

Syn Kazimierza dostał imię po pradziadku i poczuł w sobie gorącą krew Piastów. Osadzał władców na ruskich i czeskich tronach, miał też bardzo dobre relacje z Węgrami. W tym czasie w Europie w najlepsze trwał spór pomiędzy cesarzem a papieżem (w dużym skrócie, chodziło o to kto rządzi cywilizowanym światem). Bolesław wziął stronę Rzymu co przyniosło mu wkrótce koronę! Jak już wiemy, ten okrągły kawał złota w tamtym czasie dawała prestiż – ale pozwalał też np. mianować biskupów.

Tak jak pradziadek, Bolek nie był człowiekiem, który szedł na kompromisy, co kiepsko skończyło się dla biskupa Stanisława z Krakowa. W burzliwej wymianie zdań udział wzięło kilka mieczy, a poćwiartowany ksiądz został 200 lat później świętym. Śmiałego króla (to drugi, z tych Śmiałych) wypędzono po tej akcji z kraju na Węgry. Do Polski nigdy nie wrócił…

Ktoś może zapytać: Jak to – taki śmiały i do tego król, a dał się wypędzić z własnego królestwa?! Dobre pytanie. Może rycerstwo było już zmęczone ciągłymi wojnami, a może w całej akcji maczał palce brat Bolesława, Władysław? Choć ten był z kolei doskonałym przykładem ciapy. Przez całe rządy siedział w ukochanym Płocku, a w jego zastępstwie krajem rządził niejaki Sieciech. Facet był na tyle zuchwały, że wybijał własne pieniądze. To tak, jakby dziś w obiegu pojawiły się banknoty Narodowego Banku Pcimskiego. Mało tego – postanowił też pozbyć się synów Władysława. Część rycerzy wzięła stronę następców tronu a w kraju wybuchła wojna domowa. Władysław nad wojaczkę przedkładał łowienie szczupaków w Wiśle, więc prędko podzielił państwo między synów, przepędził Sieciecha i liczył na spokojną starość.

Po lewej - kościół św. Andrzeja w Krakowie, ufundowany przez Sieciecha.

Jeszcze ciało poczciwca dobrze nie ostygło, a synkowie zaczęli wojną o schedę po ojcu. Bolesław (tak jest, to już trzeci!) po długich walkach przejął tron i na zgodę zaprosił starszego Zbigniewa do siebie, na przysłowiowy kufel piwa. Braciszek zachowywał się jednak jak zwycięzca, a w Bolesławie odezwała się ognista krew Polan. Pozbawił brata obydwu oczu, a ten wkrótce przeniósł się na łono Abrahama. Być może stąd przydomek księcia – Krzywousty, czyli – nie przymierzając – łgarz.
 
Rządy trzeciego Bolesława pełne były wojen o Pomorze. Książę wyprawiał się też i na Węgry. Częste wyprawy (zwłaszcza do naszych Bratanków) sprawiły, że pod koniec panowania nie miał zbyt wielu przyjaciół za granicą. Bolesław znał przysłowie, które mówi, że głupi człowiek uczy się swoich błędach, a mądry na cudzych. Znał też historię swoich przodków (na jego dworze powstała pierwsza polska kronika!) i wiedział, że Polska nie oprze się jednoczesnemu atakowi z zachodu i wschodu. Zdecydował się zatem zostać wasalem cesarza Niemiec. Na pociechę można powiedzieć, że na dworze cesarskim potraktowano go wyjątkowo. Bolesław w czasie uroczystości niósł przed cesarzem jego miecz – był to zaszczyt, którego dostępowali tylko nieliczni książęta.

Bolesław miał 5 synów, a pamiętał jaka zawierucha opanowała kraj w latach jego młodości, choć on miał tylko jednego brata. Żeby zapobiec kolejnej wojnie domowej, spisał testament. Podzielił w nim Polskę na dzielnice, które pokrywały się mniej więcej z terenem danych plemion. Małopolska i Kraków była dzielnicą, która należeć miała do najstarszego Piasta w kraju. On, jako książe zwierzchni, miał sprawować pieczę nad całością państwa Polan, Polski.

Gdy ostatnia świeca dopaliła się nad trumną krzywoustego księcia, dokumenty schowano do skrzyń, a z
pochew wyjęto miecze.

Powstanie Warszawskie - film

Wczoraj udało mi się wybrać do kina na „Powstanie Warszawskie”.
Dałem sobie czas na przetrawienie tego co zobaczyłem a teraz siadam żeby wystukać kilka słów komentarza.

To film inny niż wszystkie które do tej pory widziałem. Idąc na seans miałem jeszcze w pamięci poprzedni obraz o powstaniu (63 dni chwały, czyli tzw. 90 minut chały). Chociaż wszyscy krytycy, których czytałem piali z zachwytu nad produkcją MPW, wolałem nie robić sobie wielkich nadziei.


Na początku seansu byłem trochę poirytowany. Przeszkadzał mi dialog dwóch braci-operatorów, których rozmowa tworzy fabułę filmu. Nie wiedziałem czemu, ale ich słowa nie pasowały mi do obrazu. Wydawały się błahe, choć przecież rozmawiali o wojnie!
Łapałem się też na krytykowaniu w myślach ustawienia kamery albo zachowania "aktorów".

Po kilku ujęciach zrozumiałem przyczynę tego dyskomfortu.

Ten film to skrzyżowanie reportażu z filmem fabularnym. Moim zdaniem są momenty, kiedy ta krzyżówka lekko utyka.
Zestawienie prawdziwych zdjęć z aktorskim komentarzem (choćby komentował Fronczewski i Linda) zostawia nas trochę w rozkroku. Tym bardziej, że człowiekowi wychowanemu w kulturze obrazu trudno jest nawiązać więź emocjonalną z samym głosem bohatera. Warto od razu przyznać, że sam głos jest niezły, a bywa wzruszający.
Jednocześnie jednak film roztacza przede mną obraz prawdziwego miasta, żywych ludzi i - co chyba najbardziej urealnia tamten świat - skręconych w śmiertelnych konwulsjach zwłok.

Zestawienie tych dwóch realiów razem nie przeszkadzało mi w oglądaniu, ale też i nie pomogło.
Rozumiem jednocześnie producentów, którzy chcieli osadzić całość na jakiejś fabule. Za mrówczą pracę przy obróbce powstańczych kronik mogę ich rozgrzeszyć z tego jednego grzeszku splątania dwóch światów.

Zaraz po obejrzeniu filmu czułem się jakby mnie oszukano. Oto przyszedłem do kina, usiadłem w niezbyt wygodnym fotelu wśród zapachu popcornu, a tymczasem na ekranie zamiast fikcji zobaczyłem... prawdę.
Podobnie musi czuć się człowiek, który pijąc całe życie mleko z kartonu spróbuje kiedyś takiego prawdziwego od krasuli. Nie wszystkim spodoba się smak tego drugiego płynu. Chociaż prawdziwszy, to jednak gardło nawykło do sztuczności.

Prawda wylewająca się z ekranu na widza na pachnie wcale granatami i kanałami (a przynajmniej nie tylko). Więcej w niej modlitwy pod kapliczką i stania w kolejce po wodę. Naturalne czynności w tych niecodziennych okolicznościach budzą jakiś sprzeciw. Jako to - to wtedy piekli chleb i urządzali wesela? Przepychali się w kolejkach i puszczali oko do przygodnie spotkanych dziewczyn?

Kiedy w co drugim filmie faceci ganiają się z karabinami po mieście a płeć piękna pokazuje więcej niż zasłania, tutaj nad operowanym chłopcem brzęczą muchy a dziewczyna poproszona o taniec odpowiada krótko: "Nie".

Ten film nie pokazuje historii powstania, nie znajdziesz tam wielu scen wymiany ognia czy obrony barykad. Nie podejmuje on debaty: Bić się czy nie bić? Pozwala za to spojrzeć w twarz żywym ludziom i daje szansę z ich oczu wyczytać emocje i namiętność, która napędzała ich w sierpniowe dni.


Po ostatnich scenach pokazujących październikową Stolicę, wychodzę z kina na ulice Warszawy.
I myślę sobie, że tak użyźniona gleba musi prędzej czy później wydać owoce.

Po nich poznamy, czy było warto.


Zdziwienie nad zdziwieniem


Wchodzę w weekend na fejsbuczka, patrzę i krzyczę do żony:

- Jezus Maryja Święty Józefie - wojna!

Na ścianie komentarze w stylu
"Nie wiedziałam, że do tego dojdzie"
"Co dalej z Europą?"
"To już koniec"
"Nie mogę w to uwierzyć"

Już wybiegałem do biedry po zapasy makaronu i piwa, kiedy mój wzrok padł na fotkę zamieszczoną pod jednym z takich wpisów.

Baba z brodą.

Co jest kurde...

Po przeczytaniu kilku pierwszych zdań zacząłem odrywać deski z okien. Żadna tam wojna, panie, tylko eurowizja.

Pamiętam jak w dzieciństwie coś koleżanki z klasy o tym spędzie szeptały po korytarzach. Kiedyś nawet najechałem pilotem na relację z któregoś tam finału. Jakieś dziwadło stało na scenie i drąc niemożebnie ryja rozwijało plastikowe skrzydła. Przełączyłem czym prędzej i o całej eurowizji zapomniałem na długie lata.

Do dziś.

Okazuje się, że festiwal jest co roku i - co ciekawe - ludzie jarają się nim jak flota Stannisa.

W tym roku byli tam nawet jacyś Polacy... choć głowy nie dam, bo pierwszy raz o nich słyszałem.

Musiałem poświęcić sporo czasu, żeby poznać powód fejsbukowego bóldupowania, który tak mnie przeraził. Otóż - w tym roku finał wygrała baba z brodą.

Przynajmniej tak wychodziło z komentarzy. Gdy się wczytałem, okazało się, że wcale nie baba, jeno pedałek strojący się w sukienki i nakładający na twarz tapetę.

I naraz wielkie oburzenie. O tempora, o mores, upadek i w ogóle koniec świata. I zdziwienie, że ktoś taki mógł wygrać.

Ja za to, nie mogę się nadziwić tym zdziwionym.

Żyjemy w kraju, w którym stary komuch obcina sobie przyrodzenie i zostaje wzorem postępowego posła-europejczyka. I można go zobaczyć codziennie w telewizji, nie trzeba nawet do Szwecji jechać!

A tymczasem dziwimy się, że w o wiele bardziej "postępowej" Europie ludzie wybrali śpiewającego homoseksualistę.
Tymczasem gawiedź zawsze lubiła coś "innego". Kiedy do miasta przyjeżdżało ciele z dwiema głowami - od razu ustawiały się kolejki. Cały kontynent jest dzisiaj wypchany takimi "cielętami".

Swoją drogą posłuchałem jak śpiewa i chyba jest niezły (na tyle na ile się znam). Coś pomiędzy Moniką Brodką a organistą z mojej parafii.

Jeśli ktoś naprawdę przeżył ciężki szok po wygranej brodacza, powinien rozejrzeć się po świecie w którym przyszło mu żyć. I zdać sobie sprawę, że takie "sensacje" były na długo przed tęczą na pl. Zbawiciela. I będą.

Nihil novi, przyjacielu, nihil novi.





Historia Polski w 10 prostych krokach, czyli manual historyczny


Podłapałem ostatnio nową fuchę.

Spisuję pytania do aplikacji-quizu na smartfony.
Kategoria, jak łatwo się domyślić, historia Polski.

Robota niby przyjemna, ot trzeba trochę postukać w klawisze.
Jednak, jak się okazało, nie jest łatwo wymyślić kilkaset pytań na poziomie "szkolnym".

Pomagali (i pomagają) przyjaciele. Dzięki im za to!

W trakcie tej pisaniny zacząłem się zastanawiać nad tym ile przeciętny mieszkaniec Zielonej Wyspy ver. 2.0 wie o historii swojego kraju. I czemu tak niewiele?

Doszedłem do wniosku, że zachodzi tu podobny proces co w przypadku np. biologii.
Nauczyli mnie w szkole odróżniać mejozę od mitozy, wiem jak się odżywia pantofelek i który chromosom odpowiada za płeć. Ale nie odróżnię liścia wiśni od jabłoni , nie wiem jaki dźwięk wydaje lis i skąd u licha w krowim cycku bierze się mleko(?!).

Podobnie jest z wykładem historii w szkole. Nauczyciele wciskają nam do głowy daty i ważne nazwiska. A absolwent liceum nie ma pojęcia skąd się wzięła nazwa "kamień węgielny" i czemu niektórzy uważają dziś Lwów za polskie miasto.
A co gorsza, traci dumę z przynależności do wspólnoty. Bo jej zwyczajnie nie zna.
Albo zna te fragmenty, z których ciężko być dumnym...


Takie przykłady można mnożyć.
Wiem czym jest funkcja kwadratowa ale jak przychodzi do rozliczenia PITów to biegnę do żony.
Marzył mi się jakiś krótki manual, w którym ktoś w prostych słowach wyjaśniłby mi czy polityka fiskalna to to samo co polityka podatkowa i od czego zależy oprocentowanie na moim koncie.

A potem przyszła myśl: Czemu nie stworzyć takiego historycznego manualu? 

rys. A.Mleczko
I tak powstał pomysł na Historię Polski w 10 prostych krokach. 

Taki manual powinien być łatwo przyswajalny. Nie ma sensu pisać podręcznika albo bryka (czyli podręcznika z mniejszą ilością słów i malutką czcionką).

Na początku postawiłem przed sobą 5 wytycznych:

1. Całość musi mieć maksymalnie 10 stron A4.

2. Jeden rozdział nie może być dłuższy niż strona (ok. 350 słów)

3. Treść musi skupiać się na procesach, przyczynach i skutkach.

4. Czytelnik nie będzie musiał potrzebować 3 słowników by zrozumieć o co chodzi.

5. Żadnych dat!


Jak łatwo zauważyć, częstotliwość publikowania nowych wpisów ostatnio spadła. Dlatego stawiam przed sobą zobowiązanie by publikować nie rzadziej niż raz na dwa tygodnie. A cel marzenie - skończyć 31 sierpnia.

Nie trzeba pisać, że cała treść będzie moją wizją dziejów. Osadzoną wprawdzie na szkielecie 5-letnich studiów historycznych, ale obrośniętą też tkanką własnych przemyśleń, lektur źródłowych i światopoglądu.
Mam nadzieję, że wyjdzie to całości na plus.

Dla wygody, będę też wrzucał link do ściągnięcia tekstu w PDFie i na Kndle'a.

Oczywiście, będę wdzięczny za komentowanie, udostępnianie i każdą informację zwrotną!
I, co by nie mówić, za słowa zachęty :)

Pierwsza część - już dziś.
Zapraszam do Historii Polski w 10 prostych krokach!