Miasto 44 - czy to już?


Zacierałem rączki kiedy dowiedziałem się, że dane mi będzie obejrzeć "Miasto 44" na ponad miesiąc przed oficjalną premierą.
Pójdę, obejrzę, walnę quasi-recenzję. Będzie super, myślałem ściskając w dłoniach bilet.

Kiedy po trzech godzinach opuściłem przybytek za 2 miliardy myślałem o trzech sprawach:

O  tym jaki ten Komasa młodziutki!

O jego przemowie przed filmem.

O tym, że Marek Konrad jednak się postarzał.

Reżyser był wzruszony, ekran zszyty z prześcieradeł a głos jakbym wlazł do studni. A film?
Jak się okazało niedawno - niedokończony. 

Komasa ucieszył się ostatnio z ukończenia montażu i zapewnił, że całość jest w porównaniu do tego co widziałem niczym różowiutkie prosie w zestawieniu z parującą karkówką...

Czyli co - wszystkie te recenzje, które napisano trzeba teraz wyrzucić?

Nie chciałem rozpisywać się o aktorach, efektach specjalnych i fabule. Są od tego ludzie.
Liczyłem tylko, że podzielę się tym co czułem zaraz po wyjściu z seansu. Ale czym tu się dzielić...

Pod koniec podstawówki zaczytywałem się w komiksach. Kiedyś dostałem od rodziców Thora. Rysunek był znakomity, wodziłem oczami za kreską i do dziś pamiętam niektóre sekwencje.
Ale za nic nie rozumiałem o co chodzi w fabule.

Podobnie czułem się po obejrzeniu "Miasto 44". Najcelniej trafiły we mnie sceny tchnące baśniowymi niczym z braci Grimm barwami i tarrantinowskie motywy walki. Piękny, straszny malunek, nakładany warstwa po warstwie na jakieś miasto, które umiera przez 63 dni.



Po kilku tygodniach wybrałem się też na spektakl "Pamiętnik z powstania warszawskiego" do MPW.
Mając w pamięci to co widziałem dwa lata temu i opinie o zeszłorocznej sztuce, szedłem tam z ciężkim sercem. Wstyd się przyznać, nie czytałem jeszcze Białoszewskiego i nie wiedziałem czego mogę się spodziewać.

Było trochę długo, fakt, kilka osób wyszło przed końcem.
Ale nie z nudów.
Głos Jandy, muzyka Satanowskiego, gra świateł i otoczenie...
Po wyjściu na sierpniową mżawkę pomyślałem: To jest to.

Dziś zastanawiam się nad opowieścią o powstaniu.

Czy był to bohaterski zryw młodego pokolenia, wychowanego w szacunku do polskiej flagi?
Tak.

Czy była to tragedia, w której rzucono brylanty pod koła czołgów?
Tak.

Nie da się Tu być i nie myśleć, czy warto było się bić.

To pytanie wisi jak serce dzwonu, przechyla się raz w prawo raz w lewo, uderzając w argumenty, które stapiają się w moich uszach w jedno żałosne dudnienie.

Może właśnie ta forma baśni i snu jest najlepszą metodą do opowiadania o powstaniu?
Może wydarzenia sprzed 70 lat są zbyt smutne by opisywać je słowami, analizami, wykładami.
Może potrzeba poezji?
Poematu, którego maturzyści nie będą analizować na egzaminie dojrzałości, ale który zagoi ranę pamięci.

Moim zdaniem film Jana Komasy to chyba jeszcze nie to.