Czerwona gwiazda nad Warszawą

- Nie właź w te kałuże. I otrzep buty!

Matka krzyczy na trzylatka, który nieporadnie tupie zabłoconymi kozaczkami.
Maluch nie wie, że pod stopami ma prawie 22 tysiące martwych radzieckich żołnierzy.

Ni to cmentarz, ni to park


Żeby nie przesiedzieć całej niedzieli przed kompem, postanowiłem wybrać się na spacer. Wsiadłem w 128 i dojechałem do przystanku PRUSZKOWSKA. Moim celem było miejsce o którym sporo słyszałem, a w którym nigdy nie byłem. Cmentarz Mauzoleum Żołnierzy Radzieckich.

Kiedy pierwszy raz usłyszałem tę nazwę, myślałem, że ktoś robi sobie ze mnie tzw. jaja.

Już przy wejściu na teren cmentarza czuć ducha poprzedniej epoki.


Kto by tam dziś marnował tyle przestrzeni publicznej na uwiecznianie kogokolwiek czy czegokolwiek. Ile tam, panie, biurowców by się zmieściło, albo supermarket jakiś.

Umyślnie wybrałem porę po-obiadową, by przekonać się kto odwiedza to oryginalne miejsce. Nie wiem czego się spodziewałem, rosyjskich babci ze zniczami? Gdyby nie tablica informacyjna przy wejściu do parku, myślałbym że jestem w Łazienkach albo na Polu Mokotowskim.

Staruszki z psami, rodzice z dziećmi, ludzie z kijkami i ojciec z synami na rowerach. Postawiłbyś jeszcze stoisko z goframi i orzeszkami i wypisz wymaluj zwykły warszawski park.

A tymczasem jest to cmentarz, otwarty w 1950 roku. Zwieziono na niego prochy Rosjan "poległych o wyzwolenie Polski spod okupacji niemieckiej w latach 1944-1945". (btw, ten dziwaczny leksykalnie słowotwór stoi w ostrej sprzeczności do artykułu w wikipedii).



Wejście faktycznie jest monumentalne. Do potężnego obelisku flankowanego przez dwie płaskorzeźby prowadzi szpaler niskich nagrobków. 









O strony ul. Żwirki i Wigury dwie betonowe ściany tworzą bramę. Na obydwu inskrypcje. Po lewej rosyjska, po prawej polska.

Nazwy oddziałów do których należeli polegli nie są (dla mnie) tak ciekawe, jak płaskorzeźby umieszczone obok.




Na widok żołnierzy z czerwoną gwiazdą cieszą się nawet niemowlaki.

Może jestem artystycznym troglodytą, ale moim zdaniem tak właśnie należy robić pomniki. Abstrahując od historycznego fałszu, te płaskorzeźby mają tak jasny przekaz, że nawet analfabeta domyśli się o co chodzi.

Przecież w końcu o to chodziło wujkom Saszom - żeby ludziom wbić do głów jedyną słuszną wersję historii. I - jak tak popatrzę dookoła -  byli piekielnie skuteczni.



Dalej widać na horyzoncie potężny 21-metrowy obelisk, zwieńczony pięcioramienną gwiazdą. Po obu jego stronach - para krasnoarmistów.






Większość z 834 grobów znajdujących się na cmentarzu to groby bezimienne. Właściwie, kwatery otoczone niskimi betonowymi murkami, pomiędzy którymi biegną trawiaste alejki.

Po alejkach przechadzają się mieszkańcy pobliskiego osiedla. Psy radośnie biegają między nagrobkami, dzieci uczą się jeździć na rowerach a starsze panie plotkują na ławeczkach. Ot, zwyczajne niedzielne popołudnie.

Większość nie zwraca uwagi na obelisk, groby czy gniewne oblicza granitowych żołnierzy. Jakiś ojciec każe córce przeczytać inskrypcje.

A ja spaceruję między mogiłami i jakoś nie mogę wzbudzić w sobie niechęci do tej czerwonej hołoty.

Pamiętam o dziesiątkach tysięcy zgwałconych polskich kobiet i dzieci. O Katyniu i procesie szesnastu. Pamiętam 45 lat niszczenia gospodarki i kultury mojego kraju. Mam jak najlepsze powody, by nienawidzić wszystkiego co ma na sobie czerwoną gwiazdę.

Natrafiam na kilka bardziej lub mniej zadbanych grobów. Z fotografii patrzy na mnie młody chłopak. Iwan, 26 lat.

Odstające uszy, uśmiechnięte oczy i poważna twarz.
Pod zdjęciem przewrócony znicz i wiązanka z wypłowiałych sztucznych kwiatów.

Czy w armii czerwonej byli bohaterowie? Albo młode chłopaki oderwane siłą od matek? A nawet tchórze, którzy nie potrafili sprzeciwić się terrorowi?

Pewnie tak. I pewnie niektórym należy się szacunek. Nawet jeśli wśród tysięcy gwałcicieli, złodziejów i morderców był jeden, który rzeczywiście walczył bo wierzył, że wyzwala nas spod okupacji - to przy całym ogromie jego naiwności - należy mu się wieczny odpoczynek.

I tyle mogę mu dać.



Rozumiem też, że tym żołnierzom należy się cmentarz. Nawet tym, którzy z zimną krwią mordowali żołnierzy wyklętych.
Ale czy musi to być cmentarz w środku dzielnicy mieszkaniowej? Czy potrzebny im jest dziś obelisk, płaskorzeźby i cała ta kłamliwa architektura?
Czy ich dusze, po przeniesieniu prochów na inny cmentarz i po zamienieniu tego reliktu komuny w normalny park dla rodzin - będą cierpieć?

Ekshumacje, przebudowy - ktoś może powiedzieć, że to wszystko ogromne koszty.

Tylko czy stać nas, żeby nasze dzieci biegały w cieniu czerwonej gwiazdy i uczyły się pierwszych literek z inskrypcji "bohaterów radzieckich"?





Śladami Stocha pod Warszawą

Mojego gimnazjum nie wspominam zbyt dobrze.
Ci, którzy padli ofiarą reformy wiedzą o czym mówię.

Jednak jedna rzecz nie była taka zła. Lekcje w-f.
Nasz nauczyciel miał rzecz niespotykaną w szkołach tego typu - poczucie misji. Ubzdurał sobie, że pokaże nam tyle dyscyplin sportu ile da radę.
Można sobie wyobrazić jak reagowali na te zajęcia uczniowie przyzwyczajeni do "macie piłkę, grajcie". Skakaliśmy wzwyż, rzucaliśmy oszczepem, miotaliśmy kulą. I jeździliśmy na nartach biegowych.

To ostatnie miałem okazję sobie ostatnio przypomnieć.

Korzystając z wolnego dnia w środku tygodnia postanowiliśmy rozruszać trochę zardzewiałe stawy i wybraliśmy się na Młociny. Sentymentalna podróż na UKSW... Przy okazji, kiedy opowiadałem o tym później znajomym okazało się, że ludzie nie wiedzą że ukfsord ma dwa kampusy! Moja alma mater kojarzy się wszystkim z kościołem w środku lasu - a przecież UKSW nie byłoby kompletne bez starych milicyjnych baraków stojących za cmentarzem północnym!

W każdym razie - na Młociny udaliśmy się nie po to by podziwiać nowe wydziały zbudowane za eurosrebrniki, ale na biegówki.


FACET Z PASJĄ


Pan Łukasz był niezłym informatykiem. Pracował nad systemami informatycznymi a po pracy wracał do domku na Młocinach i pomagał córce w odrabianiu lekcji. Wiódł żywot sielski i pewnie dożyłby spokojnie starości, gdyby nie pasja, która niczym kamyk w bucie uwierała jego beztroską egzystencję.
Pewnego dnia rzucił wszystko w diabły i otworzył wypożyczalnię nart biegowych.


Na swojej stronie pisze, że to "największa wypożyczalnia nart biegowych w Polsce".

A dojazd jest banalnie prosty. Wysiadasz z metra na Młocinach, idziesz za tłumem studentów na przystanek 114 i wysiadasz przy UKSW. Po drugiej stronie Żubrowej znajdziesz domek z powyższym bannerem na bramie.

Warto najpierw zarezerwować sobie dwie dechy i sprawdzić godziny otwarcia.
Ceny są do przełknięcia. W tygodniu 25 zł za 1,5 h, w weekendy 35 zł za 1,5 h. A dodatkowa godzina to odpowiednio 5 i 10 złociszy.
Jest też opcja jazdy z instruktorem. Chociaż podobno przychodzi wtedy ponad 50 osób. Może być ciężko skorzystać, nawet przy dwóch instruktorach.
Rejestracja jest bajecznie prosta a system sam przydzieli nam deski i kijki o odpowiedniej długości.


Na miejscu często spotkać można samego właściciela, który chętnie udzieli kilku wskazówek początkującym biegaczom. Potem wystarczy zmienić buty i w drogę!

Ścieżki są w miarę dobrze oznaczone a w wypożyczalni dostaniesz też mapkę. Trasy łatwiejsze i trudniejsze, co kto lubi.
Wystarczy przejść przez ulicę i zagłębić się w lasek młociński, ulubione miejsce rekreacji studentów cierpiących na nadmiar okienek. Tym razem nie natknęliśmy się jednak na smakoszy złotego trunku. Właściwie, nie natknęliśmy się na nikogo. Ot, przemknął nam raz jakiś zbłąkany narciarz i zapalony cyklista, wiozący do domu przez las wesoło pobrzękującą zawartość torby. Poza tym - cisza, spokój i masa śniegu.

Ostatni raz narty na nogach miałem jakieś... 10 lat temu (niewiarygodne). Ale po kilku metrach okazało się, że sprawa nie jest tak skomplikowana. Oczywiście, największy problem był z założeniem tego ustrojstwa (w gimnazjum mieliśmy stare drewniane dechy z topornymi mocowaniami). Męska duma nie pozwoliła mi spytać o to przy wypożyczaniu, ale wsadziłem ją sobie w buty i poprosiłem o pomoc opatrznościowych narciarzy startujących w tym samym co my miejscu. Potem poszło z górki.

Oczywiście ubrałem się jakbym miał biegać za kołem podbiegunowym więc po 30 minutach czułem się jakbym pracował w krasnoludzkiej kuźni.
Największego stracha budziły (budzą i będą budzić) we mnie zjazdy z górki. I nie mam tu na myśli jakichś stoków, wzgórz czy nawet pagórków. Wyzwaniem jest dla mnie nawet kilkumetrowe wzniesienie.
W gimnazjum w czasie takich zjazdów połamałem dwie pary nart (!). Dzięki Bogu, wspomniany wyżej nauczyciel był wyrozumiały.
Na szczęście, górek nie było zbyt wiele. A narty wróciły na miejsce w całości.

Spocony, zmęczony i zachłyśnięty świeżym powietrzem wsiadłem do powracającej do  cywilizacji 114-stki. No - była też nagroda.






Gdyby pan Łukasz był dzisiaj informatykiem i dalej siedział w jakichś bankowych systemach - pewnie zamiast na narty pojechałbym szukać spodni do jakiejś Reduty czy innego Blue City.
Dziś z jego wypożyczalni korzysta kilkaset osób tygodniowo, ma prawie 4-tysięczny fanpage na FB i wcale nie przeszkadza mu, że śniegu co roku jest jak na lekarstwo.

Czy jako informatyk byłby mniej szczęścliwy? Nie wiem. Ale na pewno nie mógłby opowiadać takich historii:

Z naszym Laskiem związany jest pewien zabawny epizod. Do naszych sąsiadów przyleciała Australijka. Zamieszkała u nich i miała pracować w szkole jako lektor języka angielskiego. Bezpośrednio po jej przylocie spadła cała masa śniegu. Po uda! Poszliśmy do lasu w dwie rodziny. Wieczorem. Z dziećmi. I z Australijką. Przedzieraliśmy się przez zasypany śniegiem las, forsowaliśmy rzeczkę. Było magicznie! Australijka … pierwszy raz w życiu widziała śnieg! U niej w domu zimą było +25 stopni (latem +40). ;-) Do tej pory wspomina to jako przygodę życia. Te opowieść dedykuje początkującym, którzy nie wiedzą, czy dadzą radę. Jak Australijka z pustyni dała radę, to wy też dacie! 

On dał radę i żyje dziś swoją pasją.
A skoro on dał radę, ... :)


Nowy wspaniały świat

Nie spodziewałem się, że kolejny wpis o reklamach będzie równie popularny co tekst o kebabach. Hehe.

W odniesieniu do komentarzy na FB.
Dźwigu kontestuje stwierdzenie, że pokolenie lat 90tych nie wierzy w reklamy.
Łatwo to sprawdzić. Sami jesteśmy tym pokoleniem, mamy znajomych. Wystarczy spytać się, powiedzmy, 15 osób na FB co czują widząc reklamę w necie, tv czy na ulicy. Stawiam pół litra ukraińskiej wódki, że większość odpowie z grubsza tak jak ja w poprzednim poście.

A co do działania reklamy. Tak jak pisałem na FB - jasne, że reklama działa. Ale to jest skutek odwrotny od zamierzonego. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że nie sięgam po reklamowane produkty. Wprost przeciwnie - staram się kupować tego czego nie reklamują (bo mam poczucie, że nie dokładam się do kampanii reklamowej).

Ale wydaje mi się, że z czasem to działanie reklamy staje się coraz słabsze.
Percepcja człowieka jest ograniczona. Mogę przyjąć sporo bodźców z zewnątrz, ale kiedy czuję przesyt - wyłączam się.
Przestałem słuchać radia, bo denerwują mnie idiotyczne zachęty do kupna środków na prostatę. Jadąc do pracy wbijam wzrok w książkę żeby nie patrzeć na bilbordy. Kiedy wchodzę na stronę jarzącą się od banerów albo zalaną wyskakującymi okienkami - wyłączam ją.

Ogrom bodźców jaki na co dzień na nas działa łatwiej poczuć np. na wyjeździe w górach. Po tygodniu wędrówki od schroniska do schroniska człowiek czuje, że wreszcie może się skupić. Zaczyna myśleć o sprawach, na które wcześniej nie miał siły. Możesz się pocić, możesz mieć bąble na stopach i czwarty dzień z rzędu jeść pasztet - ale zatęsknisz do tej nirwany dzień po powrocie z urlopu.

Odbierając telefon w którym sztuczny męski głos poprosi żebyś poczekał na zgłoszenie się twojego konsultanta - poczujesz, że wakacje dobiegły końca.

Niepostrzeżenie, dzień po dniu, rośnie wokół mnie skorupa. Nie chcę już tego wszystkiego widzieć, czytać, słuchać i wiedzieć. A ponieważ reklama jest wszędzie i nie da się jej uniknąć - wyłączam się coraz częściej.

Można teraz wychwycić pewien mechanizm.
Ograniczony dostęp do informacji był kiedyś znakomitym narzędziem kreowania rzeczywistości w umysłach ludzi. Mając w ręku telewizję, prasę i radio można obywatelowi wmówić, że ktoś zrzucił stonkę na pola ziemniaków a w kapitalistycznym kraju jest bieda i klęska głodu.

A co się dzieje, kiedy informacji jest tak wiele, że obywatel nie radzi sobie z jej odbiorem (nie mówiąc już o zrozumieniu i wyciągnięciu wniosków)?
Wtedy pojawia się... pomoc.

Nie możesz śledzić na bieżąco wydarzeń w kraju? Nasz portal/gazeta/telewizja powie ci jak jest na prawdę. Niezależnie i przez całą dobę.

Nie masz siły słuchać sprzecznych zdań publicystów? Posłuchaj opinii naszego niezależnego eksperta. On wie kto ma rację.

Nie chcesz czytać programów partii przed wyborami? Zagłosuj na nas - my po prostu damy ci spokój!

A najlepiej nie przejmuj się tym wszystkim i siedź spokojnie w domu. Zostaw resztę nam.

Nie wiem, czy są na ten temat jakieś "poważne" badania. Ale myślę, że ogrom bodźców jaki w nas uderza - ten reklamowo-informacyjny bełkot - wpływa nie tylko na nasze decyzje konsumenckie. I będzie wpływał coraz bardziej.

Dzięki Bogu, Orwell był dla mnie - urodzonego tuż przed upadkiem muru berlińskiego - tylko migawką z minionej epoki.
Oby Huxley nie okazał się prorokiem.


Anty-credo reklamowego ateisty

Nigdy, przenigdy nie kliknąłem na żaden migoczący baner, ruchomy obrazek czy inny latający po ekranie koprolit. 
Nienawidzę tej formy reklamy i tylko dobre wychowanie sprawia, że nie ciskam bluzgów za każdym razem, gdy przeglądaną stronę zasłoni mi nowe bmw albo goła baba w wysadzanych diamentami figach.

Czy naprawdę ktoś uważa, że ciskając we mnie tym badziewiem zachęci mnie do kupna czegokolwiek?
To tak, jakbym idąc po ulicy rzucał w ludzi ulotkami. Sukces gwarantowany.


Bardziej zaśmieconym reklamami miejscem niż cyberprzestrzeń jest chyba tylko nasza Stolica.
Ale miejsce tak naprawdę nie ma znaczenia. Tak w realu jak i w sieci reklama budzi we mnie jedno uczucie: wstręt. Traktuję ją jak kożuch na świeżo ugotowanym mleku, jak plamę na okularach albo kawałek "baraniny" między zębami. Pozbywam się tego i nie wracam do tematu.

Koleżanka pracująca w tej branży stwierdziła, że jestem świadomym konsumentem więc reklama nie ma na mnie istotnego wpływu.
Pewnie jestem.

Ale wydaje mi się, że zachodzi tu inna prawidłowość. I to nie tylko w moim przypadku.
Ja po prostu nie wierzę. 
A zamiast "ja" mogę napisać "my".

Nie wierzymy, że w wędlinie jest 100% mięsa a w soku 100% owoców i 0% cukru. Nie wierzymy, że dezodorant wyleczy nas z pocenia się. Nie wierzymy w wybielającą moc pasty do zębów, odświeżającą moc gumy do żucia i odplamiającą moc odplamiacza. Nie damy wiary bankom, które obiecują nam prezenty, aktorom, którzy wciskają nam kredyty i kucharzom, którzy reklamują obiady 4,50 zł za osobę. Żaden lekarz nie wmówi mi, że moje życie będzie lepsze jeśli zjem 1 kg magnezu, popiję to syropem na kaszel i wyssę 100 sztuk pastylek na ból gardła. Nie obchodzi nas psychiatra, który wmawia nam depresję, stres i przemęczenie, po czym obiecuje ukoić nasze skołatane nerwy suplementem diety. I do cholery nie mamy problemów z prostatą, oddawaniem moczu i nie potrzebujemy powiększać sobie czegokolwiek w dwa tygodnie!

My, czyli ludzie dla których internet nie jest wakacyjnym kurortem odwiedzanym raz do roku, ale drugim (jeśli nie pierwszym) domem. Pokolenie Y.

Nie jestem specem od reklamy, ale dam głowę, że ludki które tam siedzą czerpią ze wzorców sprzed kilkunastu lat. Ktoś kiedyś wymyślił, że ładny obrazek i gładki tekścik zachęci ludzi do kupienia proszku do prania. I pewnie tak było, kiedy reklamę oglądała moja Mama.
Ale, z całym szacunkiem dla wszystkich mam świata, jak widzę Hajzera wbijającego do mieszkania i piorącego brudną koszulinę jakiejś pani, to zamiast o kupnie danego proszku myślę o tym gdzie jest "X" wyłączający okienko. 
To na mnie nie działa, bo nie wierzę Hajzerowi.
Nie wierzę też Krasnalowi z Coca Coli, wszystkim pseudo-lekarzom polecającym painkillersy i kierowcom rajdowym używającym "tylko tego oleju napędowego".

Ale nie tylko im.
Nie wierzę lekarzom, policjantom i urzędnikom. Na polityka głosuję nie dlatego, że ufam w to co mówi, ale ze strachu przed wygraną jego "przeciwnika". Nie wierzę telewizji, nie ufam wiadomościom ani serwisom informacyjnym w necie (zależnym, niezależnym - z prawa i z lewa).


Nie wierzę tak w prognozy gospodarcze jak i recenzje filmowe, opinie "niezależnych" ekspertów i zapowiedzi pogodowe.

Na wszystko patrzę cynicznym okiem. Resztką zaufania jakie mi pozostało obdarzam najbliższych, rodzinę i przyjaciół. Kiedy jadę na wakacje nie sugeruję się banerem jakiegoś hotelu ale pytam o opinię znajomych, którzy tam byli. Kupując odkurzacz nie przeglądam reklam między serialami na Polsacie tylko zasięgam rady znanych mi posiadaczy sprzętu.

Promień ludzi, którym ufam jest dosyć krótki. I na pewno nie sięga Michała Wiśniewskiego (proponującego kredyt śpiewając jednocześnie o filiżance, z kołtunem na głowie).

Myślę, że ten brak zaufania cechuje - w różnym stopniu - całe pokolenie urodzone na przełomie lat 80-tych i 90-tych. A nasze młodsze rodzeństwo i dzieci nie będzie ufało już nikomu i niczemu.

Skąd wziął się ten brak zaufania?
a przynajmniej - skąd wziął się u mnie...)

Odpowiedź w następnym poście.

Nad Treblinką i Modlinem żale

Raz na jakiś czas udaje mi się wyjechać za granicę.

Nie często, ale jednak. A kiedy już przerzucę tyłek za Odrę, Bug czy ponad Tatrami - zawsze ląduję w stolicach.
Czemu?

Nie wiem - może nie stać mnie/nie mam czasu np. na wycieczkę po Węgrzech, więc wybieram Budapeszt żeby poznać kulturę Madziarów w samym sercu ich kraju. I nie wydaje mi się, żebym był jakimś wyjątkiem.

Wszystkie portale turystyczne w stylu "TOP 10" wysyłają mnie do stolic (ok, Włochy się nie liczą:).
Gdybym był członkiem plemienia Mutombo z brakami w geografii Europy i zapragnął zwiedzić Stary Ląd, dowiedziałbym się, że stolicą Niemiec jest Berlin, Hiszpanii - Madryd, Czech - Praga a Polski - oczywiście Kraków.

Damm right.

Nie znajdziesz chłopie Warszawy w żadnym zestawieniu, na żadnym forum. Kraków, potem długo, długo nic i okazjonalnie Wrocław.

Nie chodzi o to, że nie lubię Krakowa. Uwielbiam go, o Jezu jak ja uwielbiam to miasto. No serio, aż czuję w pysku słony smak precla na sam dźwięk hejnału.

I nie ma co ukrywać, z tych 15 mln turystów którzy zabłądzą do Polski ponad połowa rzeczywiście ląduje pod Wawelem (tzn nie dosłownie).

I czemuż?

Niczego nie ujmując Krakusom, wydaje mi się, że ludzi przyciągają tam nie tylko średniowieczne kościoły i groby Jagiellonów. Sam Kraków jest piękny, ale jego bogactwo tkwi w... sąsiadach.

Rzut kamieniem do Wieliczki, niedaleko do Oświęcimia a zimą niemal pieszo można iść na narty. Z tymże nigdzie nie musisz chodzić - dowiozą cię meleksy albo podmiejskie pociągi. Busów do Zakopca jest masa a na wycieczkę do Wieliczki trafi nawet głuchoniemy Zulus. Wszystko pod ręką - przewodnicy czają się za każdym rogiem proponując spacery trasą żydowską, średniowieczną czy socrealistyczną.

Konia z rzędem temu, kto pokaże mi atrakcje na tym poziomie w okolicach Warszawy.
Gdzie ten biedny Zulus czy inny Chilijczyk ma iść? Do Otwocka nie trafi, w Modlinie się zgubi a w Żelazowej Woli nie ma nawet porządnego WC a co tu gadać o jakimś muzeum...

A jeśli jest już coś wartego zobaczenia, to albo nie ma jak dojechać, albo wiedzą o tym tylko tubylcy.

Dla jasności - wiem, że różnic pomiędzy oboma miastami jest wiele. Ale na zabytki nie ma co się licytować, na pamiątki po powstaniach narodowych również.

Zresztą, przeciętny turysta przyjeżdża zobaczyć miejsce, nie zabytek. W pamięci zostanie mu raczej Centrum Nauki Kopernik albo MPW, nie kamienica pod Murzynkiem czy pomnik Grota Roweckiego. A tych pierwszych przecież w stolicy nie brakuje.

Odległość też chyba nie jest argumentem, kiedy długość lotu z Europy Zachodniej do Krakowa i Warszawy różni się pewnie jakieś 30 min.

Moim zdaniem to przede wszystkim jedna sprawa - marka.
Zazdroszczę Krakowowi marki, którą wyrobił sobie za granicą. W hostelach w których byłem zawsze widziałem wizytówki i ulotki hosteli z Krakowa (i Wrocławia), nigdy z Warszawy.
Kiedy pytam ludzi przy kolacji czy śniadaniu "czy byli w Polsce?", odpowiadają zwykle "jeszcze nie, ale pewnie odwiedzę Kraków".

No jasne, bo czemu mają przyjechać do miasta, o którym nigdy nie słyszeli.

Wychodzę teraz na marudę i malkontenta.
I oczywiście nic nie poradzę, że pod Warszawą nie ma kopalni soli. (a w Treblince szumią sosny).

Jedyne co mogę zrobić, to traktować napotkanych cudzoziemców tak, jak sam chciałbym być potraktowany za granicą. (i nie wyrzucać papierków na ulicę).
To nie takie trudne, nie?

Przecież markę miasta (czyt. klimat) tworzą mieszkańcy.

Na koniec, polecam relację z wycieczki do Warszawy pewnego sympatycznego Chińczyka. Stolica oglądana skośnymi oczami wygląda całkiem sympatycznie, nawet w grudniu.


A krakowskim przewodnikom (i przewodniczkom) życzę jak najwięcej turystów.
Przy okazji - jakby ktoś szukał przewodnika to polecam blog koleżanki ze studiów: In love with Cracow (tam nawet blogi są dwujęzyczne, żeby ten biedny Zulus miał szansę poczytać, eh).