Śladami Stocha pod Warszawą

Mojego gimnazjum nie wspominam zbyt dobrze.
Ci, którzy padli ofiarą reformy wiedzą o czym mówię.

Jednak jedna rzecz nie była taka zła. Lekcje w-f.
Nasz nauczyciel miał rzecz niespotykaną w szkołach tego typu - poczucie misji. Ubzdurał sobie, że pokaże nam tyle dyscyplin sportu ile da radę.
Można sobie wyobrazić jak reagowali na te zajęcia uczniowie przyzwyczajeni do "macie piłkę, grajcie". Skakaliśmy wzwyż, rzucaliśmy oszczepem, miotaliśmy kulą. I jeździliśmy na nartach biegowych.

To ostatnie miałem okazję sobie ostatnio przypomnieć.

Korzystając z wolnego dnia w środku tygodnia postanowiliśmy rozruszać trochę zardzewiałe stawy i wybraliśmy się na Młociny. Sentymentalna podróż na UKSW... Przy okazji, kiedy opowiadałem o tym później znajomym okazało się, że ludzie nie wiedzą że ukfsord ma dwa kampusy! Moja alma mater kojarzy się wszystkim z kościołem w środku lasu - a przecież UKSW nie byłoby kompletne bez starych milicyjnych baraków stojących za cmentarzem północnym!

W każdym razie - na Młociny udaliśmy się nie po to by podziwiać nowe wydziały zbudowane za eurosrebrniki, ale na biegówki.


FACET Z PASJĄ


Pan Łukasz był niezłym informatykiem. Pracował nad systemami informatycznymi a po pracy wracał do domku na Młocinach i pomagał córce w odrabianiu lekcji. Wiódł żywot sielski i pewnie dożyłby spokojnie starości, gdyby nie pasja, która niczym kamyk w bucie uwierała jego beztroską egzystencję.
Pewnego dnia rzucił wszystko w diabły i otworzył wypożyczalnię nart biegowych.


Na swojej stronie pisze, że to "największa wypożyczalnia nart biegowych w Polsce".

A dojazd jest banalnie prosty. Wysiadasz z metra na Młocinach, idziesz za tłumem studentów na przystanek 114 i wysiadasz przy UKSW. Po drugiej stronie Żubrowej znajdziesz domek z powyższym bannerem na bramie.

Warto najpierw zarezerwować sobie dwie dechy i sprawdzić godziny otwarcia.
Ceny są do przełknięcia. W tygodniu 25 zł za 1,5 h, w weekendy 35 zł za 1,5 h. A dodatkowa godzina to odpowiednio 5 i 10 złociszy.
Jest też opcja jazdy z instruktorem. Chociaż podobno przychodzi wtedy ponad 50 osób. Może być ciężko skorzystać, nawet przy dwóch instruktorach.
Rejestracja jest bajecznie prosta a system sam przydzieli nam deski i kijki o odpowiedniej długości.


Na miejscu często spotkać można samego właściciela, który chętnie udzieli kilku wskazówek początkującym biegaczom. Potem wystarczy zmienić buty i w drogę!

Ścieżki są w miarę dobrze oznaczone a w wypożyczalni dostaniesz też mapkę. Trasy łatwiejsze i trudniejsze, co kto lubi.
Wystarczy przejść przez ulicę i zagłębić się w lasek młociński, ulubione miejsce rekreacji studentów cierpiących na nadmiar okienek. Tym razem nie natknęliśmy się jednak na smakoszy złotego trunku. Właściwie, nie natknęliśmy się na nikogo. Ot, przemknął nam raz jakiś zbłąkany narciarz i zapalony cyklista, wiozący do domu przez las wesoło pobrzękującą zawartość torby. Poza tym - cisza, spokój i masa śniegu.

Ostatni raz narty na nogach miałem jakieś... 10 lat temu (niewiarygodne). Ale po kilku metrach okazało się, że sprawa nie jest tak skomplikowana. Oczywiście, największy problem był z założeniem tego ustrojstwa (w gimnazjum mieliśmy stare drewniane dechy z topornymi mocowaniami). Męska duma nie pozwoliła mi spytać o to przy wypożyczaniu, ale wsadziłem ją sobie w buty i poprosiłem o pomoc opatrznościowych narciarzy startujących w tym samym co my miejscu. Potem poszło z górki.

Oczywiście ubrałem się jakbym miał biegać za kołem podbiegunowym więc po 30 minutach czułem się jakbym pracował w krasnoludzkiej kuźni.
Największego stracha budziły (budzą i będą budzić) we mnie zjazdy z górki. I nie mam tu na myśli jakichś stoków, wzgórz czy nawet pagórków. Wyzwaniem jest dla mnie nawet kilkumetrowe wzniesienie.
W gimnazjum w czasie takich zjazdów połamałem dwie pary nart (!). Dzięki Bogu, wspomniany wyżej nauczyciel był wyrozumiały.
Na szczęście, górek nie było zbyt wiele. A narty wróciły na miejsce w całości.

Spocony, zmęczony i zachłyśnięty świeżym powietrzem wsiadłem do powracającej do  cywilizacji 114-stki. No - była też nagroda.






Gdyby pan Łukasz był dzisiaj informatykiem i dalej siedział w jakichś bankowych systemach - pewnie zamiast na narty pojechałbym szukać spodni do jakiejś Reduty czy innego Blue City.
Dziś z jego wypożyczalni korzysta kilkaset osób tygodniowo, ma prawie 4-tysięczny fanpage na FB i wcale nie przeszkadza mu, że śniegu co roku jest jak na lekarstwo.

Czy jako informatyk byłby mniej szczęścliwy? Nie wiem. Ale na pewno nie mógłby opowiadać takich historii:

Z naszym Laskiem związany jest pewien zabawny epizod. Do naszych sąsiadów przyleciała Australijka. Zamieszkała u nich i miała pracować w szkole jako lektor języka angielskiego. Bezpośrednio po jej przylocie spadła cała masa śniegu. Po uda! Poszliśmy do lasu w dwie rodziny. Wieczorem. Z dziećmi. I z Australijką. Przedzieraliśmy się przez zasypany śniegiem las, forsowaliśmy rzeczkę. Było magicznie! Australijka … pierwszy raz w życiu widziała śnieg! U niej w domu zimą było +25 stopni (latem +40). ;-) Do tej pory wspomina to jako przygodę życia. Te opowieść dedykuje początkującym, którzy nie wiedzą, czy dadzą radę. Jak Australijka z pustyni dała radę, to wy też dacie! 

On dał radę i żyje dziś swoją pasją.
A skoro on dał radę, ... :)


2 komentarze:

  1. Jak możesz znając nas, mnie i Zosię pisać tu o 2 kampusach UKSW! Sprostuj sam :P Karol

    OdpowiedzUsuń
  2. jak mogłem!

    błagam o wybaczenie - oczywiście kampusy są trzy, w tym najznamienitszy leży na terra incognita, poza granicami w świata w mitycznych Łomiankach, gdzie żyją Lotofagowie, ludzie bez głów i gadające kruki.

    OdpowiedzUsuń