Wizyta u kardynała

Dobra, przyznać się kto był kiedyś w mieszkaniu jakiegoś biskupa?

Bez podtekstów pytam.

Mieszkanie jak mieszkanie, a kto był w Pałacu?

Kto nie był a jest ciekawy jak mieszkają hierarchowie polskiego Kościoła - ma okazję.

Dwa razy do roku chętni mają możliwość wejść do domu arcybiskupów warszawskich przy ul. Miodowej. To taki pałacyk niedaleko Ministerstwa Zdrowia. Chociaż budynek był zrównany z ziemią w czasie II WŚ, dzisiaj jest co oglądać.

Najbliższa okazja - środa, 24 września w godzinach 16:00 - 19:00.

Skąd taka data, w środku tygodnia? Otóż co roku w pobliżu rocznicy aresztowania kard. Stefana Wyszyńskiego Muzeum JP2 organizuje zwiedzanie tych miejsc, które w 1953 r. "nawiedzili" panowie w długich płaszczach.


Kto przyjdzie, będzie mógł z przewodnikiem (w tym ze mną, a jakże) obejrzeć m.in. gabinet prymasa, salę tronową i kaplicę Jeśli pogoda dopisze będzie można wyjść do ogrodu. W maju jest co prawda ładniej, ale i teraz jego główną atrakcją jest perełka - XVIII-wieczny pawilonik. Nietknięty żadnym niemieckich pociskiem.

A przed pałacem będzie możliwość dowiedzieć się co to za dziwny twór to Muzeum JP2.

Bierzcie rodzinę, sąsiadów i napotkanych w tramwajach kanarów.

Można dołączyć do wydarzenia na FB: https://www.facebook.com/events/1487514361534809/

Albo po prostu przyjść.

Do zobaczenia!


Rukat na Bałkanach, czyli tam i z powrotem. Cz. 2.

Dziś trochę więcej.

M.in. o tym dlaczego Polacy są najlepszymi turystami, co ma wspólnego swastyka z krową, jak najszybciej wydostać się z Albanii i o Odrze Opole.


Rukat na Bałkanach, czyli tam i z powrotem. Cz. 1



Kiedy żona powiedziała mi, że w tym roku chciałaby pojechać na wakacje na Bałkany w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka.


Wojna! Miny! Powodzie! I Slobodan Miloszewicz! Nie ma mowy, zabiją nas albo zamkną w jakiejś kopalni uranu. Nie lepiej uderzyć w Beskidy???


Trochę trwało zanim doczytałem, że wojna skończyła się jakiś czas temu a po ulicach można poruszać się bez kamizelki kuloodpornej i hełmu. W ramach przygotowań obejrzeliśmy Underground Emira Kosturicy (polecam!), spakowaliśmy plecaki i hajda na koń!


Zgodnie z planem mieliśmy dotrzeć do Skopje i autostopem zwiedzić Macedonię, Czarnogórę oraz Bośnię i Hercegowinę. Powrót do kraju pozostawał zagadką.


Każdy przeżywa przygody na swoją własną miarę. Pewnie dla kogoś podróż stopem po Bałkanach jest chlebem codziennym – dla mnie była niezłym wyzwaniem. Spróbuję podzielić się tym co przeżyłem przez te dwa tygodnie. Trochę uprzedzając pytania znajomych „Jak było?”, a trochę, żeby jeszcze raz przypomnieć sobie tamte chwile. Jeśli coś kogoś zainteresuje – piszcie w komentach. Służę detalami.



Szwecja


Jak wiadomo, najkrótsza droga z Polski na Bałkany wiedzie przez Szwecję. Tym, którzy praktykują latanie tanimi liniami nie muszę tłumaczyć o co chodzi.


W niedzielę rano, wyspani jako tako po weselu w Częstochowie, wsiedliśmy do samolotu na Okęciu.

Taka dygresja. Nie latam co tydzień ale kilka podróży napowietrznych już odbyłem. Zawsze frapuje mnie kolejka ludzi ustawiających się do bramki. Wiadomo, że otwierają je na ostatnią chwilę i że wszyscy i tak się zmieszczą. Zauważyłem, że nie tylko Polacy wolą stać karnie w długim ogonku przez pół godziny, niż posiedzieć czekając na wejście. Pierwszy raz myślałem, że chodzi o zdobycie miejsca przy oknie. Ale przecież osoby, które przechodzą jako ostatni przez bramkę wchodzą jako ostatni do autobusu. A jak wiadomo, ostatni będą pierwszymi – zwłaszcza przy wyjściu z busu na pokład samolotu.


Nie mam pojęcia skąd ten pęd do stania w kolejkach. Zaklepuję sobie ten temat na kolejnego posta.


Po wyjściu na płytę lotniska w Malmö okazało się, że Szwecja jest zimna, mokra i pochmurna. Na pustym terminalu spędziliśmy pół dnia. Miałem okazję zaznajomić się z miejscowymi cenami – wow, jeden z najdroższych obiadów w moim życiu.


Nasz lot był ostatnim tego dnia. Zgodnie z planem mieliśmy wyrobić się na ostatniego busa z lotniska Aleksandra Macedońskiego w Skopje.


Oczywiście, wylot opóźnił się o godzinę.


Stresik był, ale bus zaczekał. Wysiedliśmy przy dworcu autobusowym w Skopje ok. 1 w nocy i sprawnym krokiem przeszliśmy do hostelu.

A tam – sami Polacy. I łóżko.

Z Ikei.



Skopje


Pierwsze miłe zaskoczenie – temperatura pozwala na jedzenie śniadania w ogrodzie.


Posileni ruszyliśmy w miacho. Okazało się, że trafiliśmy w sam środek wojny.


Wojny o tożsamość Macedończyków. Od 2010 roku trwa akcja Skopje 2014 w ramach której w całym mieście stanęła zatrważająca liczba pomników. Poważnie - jest ich tu więcej niż u nas budek z kebabami. Władza ma bzika na punkcie polityki historycznej. Nowe budynki stawiają w stylu klasycystycznym, budują coś w stylu „ołtarza ojczyzny” i obwieszają co się da flagami. Jak dla mnie - super.


Pomniki są różne, różniste. Przedwojenne, komunistyczne, współczesne. Każdy znajdzie coś dla siebie. W samym centrum stoi gigantyczny pomnik Aleksandra Macedońskiego. Jak się później dowiedziałem, historia jest tutaj dość drażliwym tematem i lepiej nie wspominać przy tubylcu o „greckości” niektórych postaci uznawanych dziś za bohaterów narodowych.


Jednym z niekontrowersyjnych bohaterów jest Matka Teresa. Tabliczki z jej podobizną i cytatami wiszą na całym mieście.


Kiedy przysiedliśmy nad brzegiem rzeki miejscowy żul podziękował nam za przyjazd do jego kraju i wyjaśnił zależność pomiędzy zamordowaniem Lecha Kaczyńskiego, zamachem na WTC i wprowadzaniem euro. Bardzo mili ci Macedończycy.


Po drugiej stronie Wardaru rozciąga się dzielnica muzułmańska. Inny świat.

Pierwszy raz słyszałem tam śpiew muezzina, pierwszy raz wszedłem do meczetu. Kiedy przed 13:00 odpoczywaliśmy w cieniu pod największym w mieście meczetem Mustafa Paszy mieliśmy okazję obserwować tubylców zmierzających na modlitwę. Przed wejściem do świątyni - obowiązkowe obmycie. I to nie jakieś tam symboliczne, ale dokładnie, z mydłem!




Społeczność muzułmańska w Macedonii to głównie Albańczycy. Pomiędzy nimi a prawosławnymi Macedończykami dochodzi raz na jakiś czas do konfliktów. Ludzi dzieli tu jednak nie religia ale ekonomia. Pewien Macedończyk narzekał, że Albańczycy nie płacą podatków i rachunków, m.in. za prąd. Rząd nie wyrabiał się finansowo z pomocą socjalną więc sprywatyzował elektrownie. Gdy nowy właściciel z Francji odciął prąd niepłacącym obywatelom (ponoć głównie mniejszości albańskiej), ci wyszli na ulice. Z pomocą rządu sprawę załatwiono podnosząc opłaty za elektryczność. Ci co nie płacili - dalej cieszą się prądem za który płaci reszta obywateli. Mój rozmówca prorokował rychłą eskalację tego konfliktu.




Ja spotkałem samych sympatycznych Albańczyków. Takich jak ten dziadek  na fotografii, który opiekuje się jednym z meczetów (opieka polega głównie na odkurzaniu dywanów) i oprowadza turystów takich jak my.















W dzielnicy muzułmańskiej (carsiji) jest też targ.

Tam, w wąskich przejściach pomiędzy straganami, w nozdrza uderzał mnie raz o raz zapach owoców, których raczej nie próbuję na co dzień. Zaopatrzyliśmy się zatem w figi, melony, oliwki i inne łakocie na kolację. A wszystko tanie jak nasze młode ziemniaki.



Ostatnim doznaniem wartym wspomnienia jest jedzenie cevapi/cevapcici (czewapi). To taki bałkański schabowy z ziemniakami, czyli mejn disz. Na danie składają się zrolowane kawałki drobno zmielone mięsa. Czasem spożywa się je w picie, czasem z frytkami.

Zaryzykuję stwierdzenie, że lepsze niż nasz kebab :)



Na dziś tyle. Nocna podróż do Polski wypompowała mnie kompletnie więc ciąg dalszy (mam nadzieję dłuższy) wkrótce!