Kiedy żona powiedziała mi, że w tym roku chciałaby pojechać
na wakacje na Bałkany w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka.
Wojna! Miny! Powodzie! I Slobodan Miloszewicz! Nie ma mowy,
zabiją nas albo zamkną w jakiejś kopalni uranu. Nie lepiej uderzyć w Beskidy???
Trochę trwało zanim doczytałem, że wojna skończyła się jakiś
czas temu a po ulicach można poruszać się bez kamizelki kuloodpornej i hełmu. W
ramach przygotowań obejrzeliśmy Underground
Emira Kosturicy (polecam!), spakowaliśmy plecaki i hajda na koń!
Zgodnie z planem mieliśmy dotrzeć do Skopje i autostopem zwiedzić
Macedonię, Czarnogórę oraz Bośnię i Hercegowinę. Powrót do kraju pozostawał
zagadką.
Każdy przeżywa przygody na swoją własną miarę. Pewnie dla
kogoś podróż stopem po Bałkanach jest chlebem codziennym – dla mnie była
niezłym wyzwaniem. Spróbuję podzielić się tym co przeżyłem przez te dwa
tygodnie. Trochę uprzedzając pytania znajomych „Jak było?”, a trochę, żeby
jeszcze raz przypomnieć sobie tamte chwile. Jeśli coś kogoś zainteresuje –
piszcie w komentach. Służę detalami.
Szwecja
Jak wiadomo, najkrótsza droga z Polski na Bałkany wiedzie
przez Szwecję. Tym, którzy praktykują latanie tanimi liniami nie muszę
tłumaczyć o co chodzi.
W niedzielę rano, wyspani jako tako po weselu w
Częstochowie, wsiedliśmy do samolotu na Okęciu.
Taka dygresja. Nie latam co tydzień ale kilka podróży
napowietrznych już odbyłem. Zawsze frapuje mnie kolejka ludzi ustawiających się
do bramki. Wiadomo, że otwierają je na ostatnią chwilę i że wszyscy i tak się
zmieszczą. Zauważyłem, że nie tylko Polacy wolą stać karnie w długim ogonku
przez pół godziny, niż posiedzieć czekając na wejście. Pierwszy raz myślałem,
że chodzi o zdobycie miejsca przy oknie. Ale przecież osoby, które przechodzą
jako ostatni przez bramkę wchodzą jako ostatni do autobusu. A jak wiadomo,
ostatni będą pierwszymi – zwłaszcza przy wyjściu z busu na pokład samolotu.
Nie mam pojęcia skąd ten pęd do stania w kolejkach. Zaklepuję
sobie ten temat na kolejnego posta.
Po wyjściu na płytę lotniska w Malmö okazało się, że Szwecja
jest zimna, mokra i pochmurna. Na pustym terminalu spędziliśmy pół dnia. Miałem
okazję zaznajomić się z miejscowymi cenami – wow, jeden z najdroższych obiadów
w moim życiu.
Nasz lot był ostatnim tego dnia. Zgodnie z planem mieliśmy
wyrobić się na ostatniego busa z lotniska Aleksandra Macedońskiego w Skopje.
Oczywiście, wylot opóźnił się o godzinę.
Stresik był, ale bus zaczekał. Wysiedliśmy przy dworcu
autobusowym w Skopje ok. 1 w nocy i sprawnym krokiem przeszliśmy do hostelu.
A tam – sami Polacy. I łóżko.
Z Ikei.
Skopje
Pierwsze miłe zaskoczenie – temperatura pozwala na jedzenie
śniadania w ogrodzie.
Posileni ruszyliśmy w miacho. Okazało się, że trafiliśmy w
sam środek wojny.
Wojny o tożsamość Macedończyków. Od 2010 roku trwa akcja Skopje 2014 w ramach której
w całym mieście stanęła zatrważająca liczba pomników. Poważnie - jest ich tu więcej niż u nas budek z kebabami. Władza ma bzika na
punkcie polityki historycznej. Nowe budynki stawiają w stylu klasycystycznym,
budują coś w stylu „ołtarza ojczyzny” i obwieszają co się da flagami. Jak dla mnie - super.
Pomniki są różne, różniste. Przedwojenne, komunistyczne,
współczesne. Każdy znajdzie coś dla siebie. W samym centrum stoi gigantyczny
pomnik Aleksandra Macedońskiego. Jak się później dowiedziałem, historia jest
tutaj dość drażliwym tematem i lepiej nie wspominać przy tubylcu o „greckości”
niektórych postaci uznawanych dziś za bohaterów narodowych.
Jednym z niekontrowersyjnych bohaterów jest Matka Teresa.
Tabliczki z jej podobizną i cytatami wiszą na całym mieście.
Kiedy przysiedliśmy nad brzegiem rzeki miejscowy żul
podziękował nam za przyjazd do jego kraju i wyjaśnił zależność pomiędzy
zamordowaniem Lecha Kaczyńskiego, zamachem na WTC i wprowadzaniem euro. Bardzo
mili ci Macedończycy.
Po drugiej stronie Wardaru rozciąga się dzielnica muzułmańska. Inny świat.
Pierwszy raz słyszałem tam śpiew muezzina, pierwszy raz wszedłem do meczetu. Kiedy przed 13:00 odpoczywaliśmy w cieniu pod największym w mieście meczetem Mustafa Paszy mieliśmy okazję obserwować tubylców zmierzających na modlitwę. Przed wejściem do świątyni - obowiązkowe obmycie. I to nie jakieś tam symboliczne, ale dokładnie, z mydłem!
Społeczność muzułmańska w Macedonii to głównie Albańczycy. Pomiędzy nimi a prawosławnymi Macedończykami dochodzi raz na jakiś czas do konfliktów. Ludzi dzieli tu jednak nie religia ale ekonomia. Pewien Macedończyk narzekał, że Albańczycy nie płacą podatków i rachunków, m.in. za prąd. Rząd nie wyrabiał się finansowo z pomocą socjalną więc sprywatyzował elektrownie. Gdy nowy właściciel z Francji odciął prąd niepłacącym obywatelom (ponoć głównie mniejszości albańskiej), ci wyszli na ulice. Z pomocą rządu sprawę załatwiono podnosząc opłaty za elektryczność. Ci co nie płacili - dalej cieszą się prądem za który płaci reszta obywateli. Mój rozmówca prorokował rychłą eskalację tego konfliktu.
Ja spotkałem samych sympatycznych Albańczyków. Takich jak ten dziadek na fotografii, który opiekuje się jednym z meczetów (opieka polega głównie na odkurzaniu dywanów) i oprowadza turystów takich jak my.
W dzielnicy muzułmańskiej (carsiji) jest też targ.
Tam, w wąskich przejściach pomiędzy straganami, w nozdrza uderzał mnie raz o raz zapach owoców, których raczej nie próbuję na co dzień. Zaopatrzyliśmy się zatem w figi, melony, oliwki i inne łakocie na kolację. A wszystko tanie jak nasze młode ziemniaki.
Ostatnim doznaniem wartym wspomnienia jest jedzenie cevapi/cevapcici (czewapi). To taki bałkański schabowy z ziemniakami, czyli mejn disz. Na danie składają się zrolowane kawałki drobno zmielone mięsa. Czasem spożywa się je w picie, czasem z frytkami.
Zaryzykuję stwierdzenie, że lepsze niż nasz kebab :)
Na dziś tyle. Nocna podróż do Polski wypompowała mnie kompletnie więc ciąg dalszy (mam nadzieję dłuższy) wkrótce!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz