Uciekając przed palem, czyli Rukat w Rumunii, cz. 1.

 

 Kiedy usłyszysz słowo "Rumun", przed oczami staje ci pewnie dziecko wymachujące w tramwaju plastikowym kubeczkiem. Moja wiedza na temat tego kraju nie była zbyt bogata i ograniczała się do nazwiska Caucescu oraz ogólnego przeświadczenia o brzydocie tamtejszych miast. Po dwóch tygodniach, które spędziłem na podróży autobusami, pociągami i autostopem, patrzę na Rumunię zupełnie inaczej.




DLACZEGO RUMUNIA

 

Ano dlatego. Dwa lata temu wybraliśmy się na Bałkany i było cudownie. Piękna pogoda, ciepłe morze i dobre tanie jedzenie. Wartością dodaną byli sympatyczni tubylcy jakich spotykaliśmy na naszej drodze. O wszystkim pisałem tutaj. Dość rozwlekle. Dziś krócej.

Z jednej strony Rumunia kojarzyła mi się z biedą i zacofaniem, z drugiej strony wiedziałem, że wpuścili ich do eurokołchozu. Jakoś nie mogłem pogodzić tych dwóch faktów ze sobą. To intrygowało.

 

 

Poza tym, chcieliśmy spróbować czegoś nowego. Innego niż to, czym żyjemy na codzień.

 

W czasie tych 2 tygodni przejechaliśmy ok. 1 400 kilometrów, odwiedziliśmy 13 miast i zjedliśmy całe tony lokalnego żarcia.

 

Nie wchodząc w szczegóły, piszę poniżej o tym co mnie zdziwiło, rozbawiło i zmieniło mój obraz Ruminii i Rumunów.

 

 

BUKARESZT

 

Rozdział poświęcony stolicy w przewodniku zaczyna się od zdania "Bukareszt nie jest miastem, w którym można się zakochać od pierwszego spojrzenia". 

 

Damm right.

 

Ale od początku. 

Lecieliśmy z Warszawy przez Bergamo. We Włoszech mieliśmy do wyboru gnicie na lotnisku przez kilka godzin albo spacerek. Niedaleko od lotniska zasiedliśmy w małej mieścinie Orio al Serio na śniadanie. Domyślny sprzedawca nawet umył nam kupione u niego warzywa. Very nice.

Sympatyczna okolica, polecam jakbyście byli przelotem. 

 

 

W Bukareszcie wylądowaliśmy po popłudniu.

Pierwszym zaskoczeniem był pokój w hostelu. Łóżko, szafka i zero okien. Taka cela, tylko mniejsza. 

Udało nam się przenieść do bardziej cywilizowanych warunków, ale pierwsze zetknięcie z rumuńskimi hostelami nie wypadło pomyślnie.

 

Stolica Rumunii jest wielka, senna i zagracona budynkami wyjętymi z koszmarów sennych Jarosława Zielińskiego. 

 

Przy gigantycznym placu stoi drugi co do wielkości budynek na świecie - Pałac Parlamentu (1983). Ma 12 pięter i 8 kondygnacji pod ziemią (przy czym tylko 4 są wykorzystywane). 

 

Dookoła stoją równie potężne pałaco-kamienice. W ogóle wszystkie budynki w Bukareszcie zbudowane przez komuchów są wysokie, kanciaste i brudne. I ma to pewien klimat i urok.

 

 

 

 

Z placem przed pałacem wiąże się historia, którą usłyszeliśmy od jednego z kierowców. Jakiś czas temu pasterze owiec z okolicy Bukaresztu protestowali przeciwko nowej dyrektywie, która nakazywała nocowanie wszystkich owiec pod dachem zimą. Na 4 dni spędzono na plac przed parlament kilka tysięcy owiec, co skutecznie sparaliżowało stolicę.

 

Minister wycofał się z pomysłu w try miga.

 

Wszechobecne klimatyzatory wspomagają jadące ulicami Dacie w produkcji hałasu. Woda kapie na chodniki i chyba właśnie ta kapiąca ciecz najbardziej kojarzy mi się z Bukaresztem.

 

 

Starówka jest tu nieduża i zapchana turystami i lokalsami sączącymi browary w ogródkach restauracji. Ładnych secesyjnych kamienic i uroczych cerkwii trzeba szukać pomiędzy szarymi blokami. Tak jest - tak jak u nas królują bannery!

 

 

 

Cerkiew św. Stavropoleosa. 

 

Kościoły ortodoksyjne są dla mnie jakimś orientem, który pomaga w wyrwaniu się ze szpon socrealizmu. Byłem w cerkwi nie raz, ale niestety te nasze nie mają tej duszy co małe, duszne świątynie bałkańskie. Dym świec, zapach wosku i męski basowy śpiew. Od razu wiesz, że jesteś daleko od domu.

 

Tym co szczególnie zróciło moją uwagę były freski przed wejściem. Sąd ostateczny pokazany tak szczegółowo jak tylko to możliwe. Rzeki lawy, trupy wychodzące z grobów i zwierzęta wyrzygujące zjedzonych ludzi. Robi wrażenie.

 


 

Przed cerkwią przechodzi wydekoltowana paniusia w szpilkach - robi znak krzyża. Podobnie jakiś kurier i zwykły przechodzień. 

 

Rumuni "żegnają" się też przed kapliczkami. Jechaliśmy kiedyś z kierowcą, który przejeżdżając przez jedną wieś musiał ciągle trzymać kierownice jedną dłonią - druga była zajęta pozdrawianiem krzyży stojących przy co trzecim domu.

 

Poza tą jedną cerkwią Bukareszt wydał mi się raczej... nudny. Monumentalny, "stołeczny", ale bez serca. Chyba wyrwał je Caucescu w latach 80-tych.

 

 

CONSTANTA

 

Drugiego dnia po przylocie opuściliśmy stolicę rumuńskim odpowiednikiem polskiego busa. Ruszyliśmy do Constanty, nad Morze Czarne.

 

 

Pierwszym zaskoczeniem w Constancy były ceny taksówek. Kiedy szukaliśmy autobusu na miejsce noclegu jakiś sympatyczny młodzian powiedział, że taksówką będzie prościej i szybciej. Sam zadzwonił po jedną z tańszych linii i wyjaśnił kierowcy dokąd ma nas zawieźć. 

 

Kilometrówka jest podobna jak u nas (od 1,50 do 2,50 za km, podaję w złotych bo mamy podobną walutę) ale plusem jest brak opłaty początkowej albo bardzo niska kwota za trzaśnięcie drzwiami. Dlatego czasami bardziej opłaca się wziąć taksę niż tłuc się busem przez całe miasto.

 

Do Constanty ściągnęło nas morze. Samo miasto też niczego sobie. Chociaż... miałem poczucie pewnej bezradności. Idąc na plaże mijaliśmy mnóstwo domów z neoklasycystycznymi zdobieniami w opłakanym stanie. Pamiętam, że podobne domy (ale zadbane) widziałem też np. w Sarajewie. 

 

Dobrym przykładem tego marazmu jest kasyno. Secesyjny budynek stoi nad samym brzegiem morza. Idealna miejscówka dla turystów - kasyno na końcu Europy.

Nic z tego. W środku pusto, wejść nie można a ze ścian odpada tynk.

 

 

Jedną z atrakcji miasta jest rzymska mozaika, którą poleciła nam znajoma ze studiów. Szczerze - nie zrobiła na mnie wrażenia. Rzeczywiście jest duża, ale o wiele ładniejsze widziałem w macedońskiej Ochrydzie. 

 

 

Na starówce jest za to meczet w którym można wejść na minaret. Pierwszy raz widziałem taką możliwość.

 

 

Tym co robi wrażenie jest na pewno plaża. Ta miejska jest gigantyczna i ... pusta. A przynajmniej była pusta kiedy na niej byliśmy. Na drugą - bardziej turystyczną Mamaię - jakoś nas nie ciągnęło. 

Woda cieplejsza niż w Bałtyku, ale nie tak cudowna jak w Czarnogórze...  Kąpiąc się plaży w Ulcinju możesz podziwiać góry. Tutaj widoki są trochę inne. 

 

 

Turystów jeszcze nie było, ale knajpy i leżaki w pełnej gotowości oczekiwały pierwszych amatorów wody, piasku i muszelek.

 

I jeszcze taka ciekawostka z lokalnego muzeum. Te figurki mają 7 tysięcy lat. Przesłodkie. Nadają się idealnie na serię memów.

 

 

 

W Constancy zjadłem lokalny spejał - ciorbe de burta. Czyli flaki - ale nie takie jak można zjeść w remizie w Paproci Dużej. Te tutaj są obficie zabielone śmietaną a masło w środku nadaje im złoty kolor. 

 

 

BRASZÓW

 

Z Constanty przejechaliśmy pociągiem do Braszowa. Miało być autostopem, ale zniechęciła nas trochę odległość.

 

Okazało się, że pociągi w Rumunii są na naprawdę niezłym poziomie. Strona z rozkładem jazdy aktualna i dość sporo połączeń. Niestety, nawet po kupieniu biletu przez internet trzeba pofatygować się do kasy, żeby odebrać kartonik. 

 

Sam pociąg niczego sobie. Wygodne fotele i klimatyzacja. W czasie trwającej prawie 5 godzin podróży przez nasz bezprzedziałowy wagon przewijali się sprzedawcy skarpetek, kart do gry, malin, chipsów, kostek rubika, etui na dokumenty, gazet i wielu innych jakże potrzebnych w podróży gadżetów.

 

 

Środek tygodnia o 10:00 a, jak widać, wszystkie kasy czynne.

A poniżej facet z siatami przed dość czytelnym rozkładem jady. 

 

 

  

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Bezapelacyjnie najlepsze w jeździe pociągiem w Rumunii są widoki za oknem.

Gigantyczne pola słoneczników mijaliśmy każdego dnia.

 

 

 

Kiedy dojechaliśmy do granic Transylwanii, zaczęły się Karpaty. 

 

 

W Braszowie spędziliśmy 4 dni. 

 

W odróżnieniu od Wołoszczyzny (Bukareszt) i Dobrudży (Constanta) - Transylwania jest bardziej "habsburska" niż "turecka". Większość miast tutaj to kociołki z Rumunami, Niemcami i Węgrami. Każda z tych nacji ma swoje własne dzielnice i kościoły (odpowiednio prawosławny, protestancki  i katolicki) ale żyje w niezmąconej uprzedzeniami zgodzie. Względnej zgodzie.

 

Do Braszowa ściągnęła nas starówka. I Robert Makłowicz, który na rynku tego miasta jadł lokalne sarmale, czyli takie nasze gołąbki ale zawijane w kiszone liście kapusty.

 

 

 

Zaraz po przyjeździe poszliśmy na free tour'a. Jako przewodnik miejski, polecam gorąco. W dwie godziny można obskoczyć kluczowe miejsca a potem - jeśli taka wola - wrócić do nich na dłużej. 

W czasie spaceru spotkaliśmy Fina, który zapewniał nas, że kibicuje Polakom i Lewandowskiemu na Euro.

 

 

Miasto jest naprawdę ładne. Przyjemnie chodzi się po zacienionych uliczkach, nawet tłumy turystów nie przeszkadzają tak bardzo. Dookoła średniowiecze. 

 

 

Powyżej tzw. Czarny Kościół. Chociaż przejęli go protestanci, nie usunęli fresków z Matką Boską. Bo ładne.

 

Obok kościoła stoi od 500 lat szkoła - niemieckie liceum. Uczniowie w ramach wolontariatu oprowadzają w niedzielę turystów po kościele. W różnych językach oczywiście.

 

Nazwa miejscowości po niemiecku to Kronstadt (od korony w herbie). Wcale nie wstydzą się tu korzeni. Przeciwnie, niemiecka starówka wyglądała na dużo bardziej zadbaną niż rumuńskie osiedle za średniowieczną bramą. 

 

 

O Braszowie i okolicach opowiadać mogę długo. Ale na razie koniec. Kolejna porcja zdjęć i wspominków tutaj!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz