Rukat na Bałkanach, czyli tam i z powrotem. Cz. 2.

Dziś trochę więcej.

M.in. o tym dlaczego Polacy są najlepszymi turystami, co ma wspólnego swastyka z krową, jak najszybciej wydostać się z Albanii i o Odrze Opole.



Jeszcze o Skopje


Skopje będę pamiętał głównie językiem.

Słodkie figi i melony, soczyste mięsko i pachnąca papryka.

Klimat miasta najlepiej czuje się wieczorem, kiedy słońce chowa się za góry a przez warkot samochodów przebija się śpiew muezzina wzywającego na wieczorną modlitwę.

Chodząc uliczkami mijałem mnóstwo małych fast-foodów i kawiarenek. I to jest też cudne. Napisy "Cevapi" zamiast "McDonald" i "Sarajevo" zamiast "Starbucks".

Na pierwszy ślad globalizacji natrafiłem dopiero, gdy starej Macedonce jadącej autobusem zatreliła znajomą melodyjką archaiczna Nokia.

Przejazd miejskim środkiem transportu dostarcza cennych informacji o mentalności tubylców.

Autobus linii 61 zatrzymał się nagle tuż za miastem a kierowca poprosił grzecznie pasażerów o wyjście. Bez sarkania wszyscy opuścili pojazd i posłusznie czekali w cieniu na jego powrót. Po kilku minutach ten sam autobus wrócił a wszyscy zajęli dokładnie te same miejsca co wcześniej.

Jadąc ramię w ramię z emerytką i handlarzem sera lepiej poznasz miasto niż zwiedzając 10 muzeów.

Celem naszej podróży był Kanion Matka. Wydrążyła go rzeczka Treska, dziś jest tu tama i sztuczne jezioro. W czasie jednej z powodzi twórca tamy stał na jej szczycie by w razie tragedii polec wraz ze swym dziełem.

Tama stoi. Twórca przeżył.

Wskoczyliśmy do łódeczki, coby poobcować trochę bliżej z naturą. Załoga oczywiście składała się głównie z Polaków. Kapitan zatknął w dachu biało czerwoną flagę i zagadał:

- Dzień Dobry!

- Dzień Dobry. Dobrze mówisz po polsku.

- Tak, tak, Polacy najlepszy turysta!

- Czemu?

- Bo dużo.

No tak.Według naszego starego przewodnika Polacy stanowili poniżej 3% turystów w Czarnogórze. Dzisiaj to pewnie ponad 1/4.

Po wizycie w kanionie (jest piękny) przyszedł czas na łapanie okazji.

Przed wyjazdem nie byłem zbyt przekonany do autostopa. Nie wierzyłem, że ktoś obcy zatrzyma się żeby za frajer podwieźć nas kilkadziesiąt kilometrów.

A jednak.

Zanim żona zdążyła zrobić mi pamiątkową fotę zatrzymał się przed nami Marko i zaproponował podwózkę do Strugi. Facet pracuje w kinie jako manager i właśnie zaczął urlop.

Jazda trwała ponad 3 godziny i była okazją do długiej rozmowy o współczesnej Macedonii, jej kłopotach i szansach. To wielki plus autostopu - możliwość poznania tubylców. Kto mnie zna ten wie, że nie będę siedział cicho przez trzy godziny. Zawsze na naszej trasie starałem się wyciągać od kierowcy jak najwięcej informacji. Szczęśliwie, zwykle trafialiśmy na wygadane typy.

Ze Strugi jest rzut beretem do Ochrydy.


Ochryda


Widoki mają tu przednie. Jezioro czyste niczym łza dziewicy. Stojąc po szyję w wodzie możesz sprawdzić długość paznokci u stóp.

W mieście pełno jest cerkwi. Przyzwyczaiłem się do naszych północnych prawosławnych kościołów w stylu tego przy Wileniaku. Wielkie, masa złota i cebulaste kopuły. Tymczasem na Bałkanach spotkaliśmy wiele małych, przytulnych cerkiewek. Niektóre były bardzo ubogie, inne miały barokowe ikonostazy (!). We wszystkich unosił się zapach topiących się woskowych świec. Ze ścian patrzyły na nas XI-wieczne anioły.

Pod jedną z takich cerkwi spotkaliśmy psa przewodnika. Bezdomne psy są tu niezłych utrapieniem - gdzie nie spojrzysz jakiś czworonóg. Ten w Ochrydzie był biały i oprowadził nas po wzgórzu na którym stoi twierdza. Dla jasności - nie był to zwykły bezpański pies. Szedł zawsze przed nami, nie zaczepiał innych turystów i gestem pyska wskazywał ciekawe miejsca - a to widoczek na dziką pustą plażę (prawie pustą - Polacy), a to cerkiew św. Jana Teologa, stojącą na cypelku tuż nad jeziorem.

Poczciwa psina.

W Ochrydzie pierwszy raz widziałem wycieczkę muzułmańską (na marginesie - nie widziałem żadnych japońskich). Panie ubrane w chusty, panowie z krótkimi bródkami i skórą w kolorze macchiato.

Zamiast zapalników w dłoniach trzymali smartfony a zamiast wykrzykiwać coś pod adresem Allaha robili sobie selfi. Ot, normalna wycieczka. Tyle że ubrana inaczej niż Rosjanie czy Włosi. Nie widziałem też żadnej kobiety w burce traktowanej przez męża jak podnóżek. Przytuleni, trzymając się za ręce snuli się po wąskich uliczkach miasta.

Widać, panie, różni są ci muzułmanie.

Z Ochrydy zapamiętam jeszcze mozaiki na podłogach wczesnochrześcijańskich kościołów. Wszystko nakryte drewnianym stylowym daszkiem, chroniącym chyba bardziej od słońca niż deszczu. Dookoła cerkwi św. Zofii rozciągają się też ruiny pierwszego (ponoć) uniwersytetu słowiańskiego, założonego przez św. Pantelejmona. W okolicy można znaleźć prawdziwe perełki. Oprócz miejscowej fauny i flory natrafiłem też na inne ciekawe motywy...




Wieczorem nad jeziorem zaczyna się impreza. Klimat trochę jak nad Bałtykiem ale mniej kiczu i cieplej. Natrafiliśmy nawet na miejscowe "Od przedszkola do Opola" nad samą wodą. Wszamałem lokalny specjał turystyczny - pączki smażone na starym oleju, oprószone cukrem pudrem i polane czekoladą. Kiedy konsumowałem tę bombę na ławeczce przy brzegu, ostatnie promienie zachodzącego słońca musnęły białą sierść naszego psa przewodnika, który przyszedł pożegnać się z nami kłapnięciem paszczy.

Ostatni rzut oka na fale i ruszamy dalej.


 

 

 

 

Przez Albanię


Ludzie, którym mówiliśmy o naszym planie przejechania przez Albanię autostopem kręcili głowami i powtarzali "Not safe, not safe".

Na granicznym postoju TIRów sympatyczny urzędnik widząc tabliczkę z napisem "TIRANE" machnął ręką w stronę jednej z ciężarówek.

- Sasza zaraz odjeżdża w tamtą stronę!

Co prawda nie do Tirany a do Durres, ale udało nam się wedrzeć do wnętrza tego dzikiego kraju. Naturalną granicę stanowi olbrzymie pasmo górskie, oddzielające dwa państwa.

Podróż TIRem ma swoje plusy dodatnie i plusy ujemne. Łatwo zagadać do kierowcy na parkingu a ten, nudząc się w czasie samotnej i długiej podróży, chętnie zabiera na pokład rozmownego wędrowca.

Z drugiej strony, jazda wielką ciężarówką po wijących się między szczytami albańskich dróżkach nie należy do najszybszych. Czasami mógłbyś wyskoczyć, nazrywać przydrożnych maków i wrócić bez pośpiechu do kabiny.

Ale - ważne, że jedzie się naprzód. A wolne tempo sprzyja podziwianiu widoków. Obrazem, który najlepiej wyrył się w mojej pamięci jest stary albański pasterz popędzający środkiem wiaduktu kolejowego małe stadko rogacizny. Sasza - Macedończyk - wysadził nas na wylotówce z Durres.

Okazało się, że znalezienie anglojęzycznego tubylca graniczy z cudem. Busiarz jadący do stolicy liczył na palcach: "One, two, free...". Po drodze zbierał pasażerów różnej maści, którzy przytulali się do siebie w ciasnym aucie. Jeden pan pachniał kebabem, zupełnie jakby przed chwilą wyszedł z naszego rodzimego Kebab Kinga. Westchnienie za Ojczyzną...

Tiranę widziałem kilkadziesiąt minut. Przy wjeździe powitał nas pomnik z dwoma orłami. Słyszałem od pewnego Macedończyka, że miejscowi prowadzą politykę tzw. "Wielkiej Albanii". Nazywają siebie "synami orłów" a ich kolejnym kąskiem po Kosowie ma być kawałek Macedonii. 

Ciekawie wygląda tu transport autobusowy. Po wyruszeniu z przystanku kierowca zostawia otwarte środkowe drzwi. Stoi w nich naganiacz, wykrzykując co raz nazwę celu podróży. Ludzie w biegu wskakują do środka, wciągani mocarnymi ramionami krzykacza.

Jechało się miło. Klima po kilkudziesięciu minutach zaczęła działać a widoki za oknem uspokajały. Nie widziałem żadnych bunkrów ani dzieci biegających z kałasznikowami. Za to widziałem góry. Na marginesie, znam pewną wschodzącą gwiazdę polskiego sądownictwa, która przemierzyła te góry wzdłuż i w szerz. O tym też można by napisać niezły tekst...

Ale do rzeczy. Nie mały problem miałem przy wyjaśnieniu kierowcy, że nie chcę znów wysiadać w centrum miasta (Szkodra) ale chciałbym wysiąść w miejscu gdzie droga odbija do granicy z Czarnogórą. Z pomocą przyszła mi sympatyczna Albanka o urodzie Penelopy Cruz. Powiedziała kierowcy o co chodzi a nawet wysiadła z nami by wskazać drogę do granicy. Mimo wszystko - dobrze zapamiętam ten kraj.

A żeby było weselej, do celu podróży podwiozła nas ekipa ze Śląska. I tak, znaleźliśmy się nad Adriatykiem.


Czarnogóra

 

To kraj mniejszy niż województwo lubuskie. Ale za to bardzo ciekawy.

Chociaż nie są w Unii Europejskiej, wprowadzili euro. Góry, dość wysokie, wchodzą prawie od razu do morza. Sporo kamienistych plaż. Po 2006 roku oddzielili się od Serbii. W referendum wzięło wówczas udział 86% obywateli a za niepodległością opowiedziało się 55,5%. Przy czym próg wynosił 55%...

Jak widać, nie wszyscy Czarnogórcy byli za niezależnością. Pewien tubylec, który przez dłuższy czas mieszkał za granicą przyznał, że jego rodacy mają bardzo silne charaktery. I nie są zbyt chętni do przyznania racji drugiej stronie. Mieszkaniec nadmorskiej Budvy opowiadał mi nawet, że przed referendum został pobity bo jego rodzina wolała pozostać w sojuszu z Serbią, co nie spodobało się sąsiadom.

Spotkałem też jednak wielu Czarnogórców dumnych z niepodległości. Podkreślali, że wcześniej musieli płacić "haracz" Belgradowi, a teraz więcej forsy trafia do Podgoricy. No i że są Czarnogórcami, nie Serbami. Nawet jeśli mają ten sam język, podobną kulturę a w telewizji oglądają serbskie seriale (na marginesie: elektronika jest tu droga więc wszędzie widziałem telewizory, żelazka i inne cudeńka niczym z babcinej komórki).

W czasie naszego pobytu przejechaliśmy przez 4 nadmorskie miasteczka.


Ulcinj

Jak u licha wymawiać tę nazwę?

Spotkani w naszym hostelu Gosia (z Polski) i Dominik (z Frankfurtu) polecili nam małą plażę w pobliżu. Pierwszy raz kąpałem się w tak ciepłym morzu! Niesamowite było pływanie na plecach i jednoczesne podziwianie otaczających mnie gór. Trochę tak, jakbym pluskał się w Morskim Oku. Ale lepiej. Adriatyk ma zasolenie 38% (nasz Bałtyk 12%) przez co pływanie w nim jest lekkie i przyjemne. Dla pływaka tej klasy co ja - raj! No i te fale...

Wieczorem na deptaku biegnącym w stronę plaży i nad samym morzem dziki tłum ludzi. Jedzą lody, kupują kolorowe świecidełka i podziwiają grupę albańskich akrobatów fikających koziołki.




Bar

Ten kosmodron to barskie centrum handlowe

To miejsce o którym nasz przewodnik pisał: "Turyści przyjeżdżają tu z konieczności". Nie wiem czemu, bo mi nawet przypadło do gustu. Co prawda, mieliśmy spory problem żeby znaleźć nasz nocleg. Na szczęście - zapytani o drogę tubylcy wykonali serię telefonów po których nasi gospodarze sami po nas przyszli.

Bar ma kilka zalet.

Po pierwsze, plaże nie są tak zatłoczone jak w innych miejscowościach. Fakt, nie są też tak malownicze, ale woda tak samo wspaniała.

Po drugie, w mieście jest spokojnie, nie ma tłumu turystów a ludzie są sympatyczni. 





Po trzecie - pod Barem leży Stary Bar.

To takie słowiańskie Ostia Antica, opuszczone średniowieczne miasteczko położone w górach,  po którego ruinach przechadzają się małe grupki turystów. Ścieżki ukryte w cieniu soczyście zielonych drzew, porośnięte bluszczem resztki domów i tureckie łaźnie, w których znaleźć można kilkusetletnie inskrypcje..

No i na końcu można zakrzyknąć: Bar wzięty!

A po spacerze, relaksik na plaży... Tak, Bar zdecydowanie jest godny polecenia.







Budva

Kolejnym przystankiem na naszej drodze była Budva. Chyba najbardziej "turystyczna" z odwiedzonych przez nas miejscowości.

Jechaliśmy tam razem z Antonem. Ten Czarnogórzec wyemigrował w młodości do USA, ale usłyszał głos Boga, który kazał mu wrócić do ojczyzny. W drodze odbyliśmy bardzo ciekawą rozmowę o wierze. Anton, trochę protestant, trochę manichejczyk, powtarzał mi właściwie to co dzisiaj można usłyszeć z ust duszpasterzy akademickich. Liczy się relacja, Bóg cię kocha etc...

Bóg faktycznie musi nas kochać, bo (nie)przypadkowo wysiedliśmy z auta tuż pod naszym hostelem.


Budva  była dla mnie ciut za tłoczne. W drodze na plażę mijaliśmy stragany obwieszone głównie... ciuchami. Możesz oczywiście kupić maskę do nurkowania i leżak, ale króluje kolekcja wiosna-lato-jesień-zima. Serio. Przed skokiem w fale Adriatyku możesz zaopatrzyć się np. w skarpetki z wełny owiec pasących się w górzystym centrum kraju.

W hostelu miałem okazję poznać trochę mentalność miejscowych.

W naszym pokoju nie było światła. Schodzę na dół, na recepcję.

- Hej, w naszym pokoju nie ma światła.

- O, czemu?

- ?

- ?

- Nie wiem, może żarówki nie działają a może to coś poważniejszego...

- Nie ma problema - mówi młody chłopak i wręcza mi z uśmiechem dwie żarówki.

- Yyy... a czy mógłbyś tam podejść i sam zobaczyć?

- No weź, sam nie dasz rady?

Generalnie Czarnogórcy to bardzo mili ludzie. Często miałem jednak wrażenie, że nie nauczyli się jeszcze kapitalizmu. W kilku miejscach w których byliśmy nastawienie osób z szeroko rozumianej branży turystycznej (od zakwaterowania po sprzedawców pamiątek) można streścić w jednym zdaniu: Mamy zarąbiste plaże i niskie ceny więc nie narzekaj na niezamiecioną podłogę i lepiej naucz się naszego języka.

Ale poza tym - bardzo mili ludzie.

W Budvie starówka owszem, ładna. Po wejściu w wąziutkie uliczki poczułem się trochę jak w małym włoskim miasteczku. Szkoda tylko że zamiast lokalnych rzemieślników znaleźliśmy tam drogie butiki i sklepy z kosmetykami.

Wjeżdżając do miasta przekroczyliśmy granicę dawnego imperium osmańskiego. Turcy nigdy nie zdobyli Budvy, która broniła się przez kilkaset lat dzięki zbudowanym przez Wenecjan fortyfikacjom.

Wywiozłem stąd jeszcze smak bałkańskiego specjału - burka. Burek to taka wielka buła/pita/naleśnik z ciasta trochę przypominającego francuskie. Farsz stanowi mięsko, ser albo szpinak. Jest tańszy niż "nasz" kebab a równie najadliwy. I pyszny! Co widać na załączonym zdjęciu.



Kotor

Podróż do Kotoru nie należała do najłatwiejszych.

Musieliśmy sporo przejść przed znalezieniem odpowiedniego miejsca do łapania stopa.

Wreszcie zabrał nas Sławko - bębniarz grający "polityczny" rock. Jego zespół śpiewał protest songi o prywatyzacji narodowego majątku w latach 90-tych. Niestety, z walenia w bęben nie da się wyżyć w Czarnogórze. Dziś Sławko jest kierowcą i kursuje na trasie Bar - Kotor - Bar.

Opowiadał o rynku muzycznym w kraju, a właściwie o jego braku. Mała liczba mieszkańców nie zachęca producentów do promowania lokalnych muzyków. W radiu lecą piosenki z Serbii, Chorwacji i Bośni. W sumie - wszyscy śpiewają w tym samym języku więc jakiś talent z Czarnogóry mógłby teoretycznie zrobić karierę na całych Bałkanach

Przy pożegnaniu życzyłem mu, żebym mógł kiedyś zobaczyć go na jakimś festiwalu.

Kotor był najpiękniejszym miastem jakie spotkaliśmy na naszej drodze.

Położona nad zatoką, tzw. Boką Kotorską, miejscowość jest otoczona z trzech stron górami. W drodze na stare miasto mogliśmy obejrzeć port i cumujące w nim olbrzymie statki. Na emeryturze wsiądę razem z żoną na pokład takiego kolosa i wybiorę się w rejs dookoła świata.

Starówka w Kotorze składa się z labiryntu wąskich uliczek, przetykanego cerkwiami, kościołami, restauracjami i sklepikami z pamiątkami. Jest na tyle duża by nie być zatłoczoną przez turystów i na tyle mała by można było przejść ją w kilka godzin. Pełno tu romańszczyzny, gotyku, renesansu i baroku. Nad starym miastem górują ruiny twierdzy św. Jana do której wiedzie droga złożona z ponad 2 tysięcy schodków. A na samym szczycie - niebanalny widok na zatokę i olbrzymi maszt z powiewającą niemrawo na wietrze flagę narodową. Cała rura obklejona wlepkami. Jakieś 4 metry nad ziemią, najwyżej ze wszystkich - wlepka Odry Opole! Ech, łezka zakręciła się w oku.

Ostatnie dni w Czarnogórze spędziliśmy delektując się klimatem Kotoru. Na koniec wrzucam jeszcze fotki kilku miejsc, których wspomnienie towarzyszyło nam w drodze do Bośni i Hercegowiny.


Okiennice jak we Włoszech

Takim cudeńkiem mógłbym płynąć choćby na Krym

Dwie wysepki a na nich dwa kościoły

Dziwaczny pręgierz
Ludek z kotorskiej starówki


2 komentarze:

  1. Michale! Cudowna opowieść! Twoje fantastyczne, antropologiczne oko i słowo pozwoliły mi na chwile radości z Waszej podróży. Gratuluję Marysi pomysłu na urlop:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki :)

    Bez przesady z tym cudownym okiem ;)

    OdpowiedzUsuń