Ile waży opona Kubicy - Muzeum Sportu i Turystyki

 

Podjąłem wyzwanie!
Zamierzam w tym roku odwiedzić co najmniej 5 nieznanych muzeów Warszawy. Na pierwszy ogień poszło Muzeum Sportu. Dziś piszę o tym, czy warto wybrać się na Żoliborz i z czym wyszedłem po zwiedzaniu.

 

 

 

Na początku obczaiłem stronę. Bardzo przystępna.  Stwarza wrażenie, że miejsce tętni życiem. 

Zaciekawiły mnie trzy rzeczy:

  • Wirtualny spacer po wystawie. Tutaj link. Super sprawa! Szkoda tylko, że jakość zdjęć nie pozwala na obejrzenie większości eksponatów... 

  • Darmowy audioprzewodnik do pobrania w kasie!

  • Oferta dla wolontariuszy i praktykantów: pakiet darmowych nie-imiennych wejściówek i zniżka na usługi edukacyjne. Miło:)

Przed wizytą byłem zatem nastawiony optymistycznie. Sobota, wstęp wolny - do boju.

 

Na miejsce przyjechaliśmy autobusem. Z przystanku trzeba trochę podejść. Kiedy będziesz wracał - kieruj się na ten sam przystanek. 

 

A najlepiej jedź na pl. Wilsona i dalej piechotką ul. Krasińskiego (ok. 15 min.) w stronę Wisły. Follow the signs, przebij się przez wisłostradę i jesteś na miejscu. 

Budynek prezentuje się naprawdę nieźle. Choć trochę bardziej jak biurowiec, niż muzeum. Nic dziwnego. Ekspozycja zakmuje 1 000 metrów kwadratowych, reszta to m. in. restauracja i siłownia.

 


W środku, o 10:15, przywitał nas ochroniarz, odpowiadając śpiewnym "Dobry".

Na pytanie o wejście do muzeum już chciał powiedzieć "Jakie muzeum?". 

Ale w ostatniej chwili opanował się, rzucił okiem na zegarek, ze zdziwieniem ujrzał prędkość upływającego życia i wykonał telefon. Kiedy upewnił się, że muzeum faktycznie istnieje, a co więcej - wstęp jest dziś za darmo, pozwolił nam zostawić płaszcze w szatni. Jak zaznaczył: niestrzeżonej.

 

Okazało się, że darmowy wstęp ma jeden spory minus.

Kasa muzeum jest zamknięta. A razem z nią sklepik i... punkt wydawania audioprzewodników! 

Dziś (14.04.2016) dowiedziałem się, że kasa jest już otwarta w soboty!

 

Btw - skoro przewodnik jest za darmo, to przecież mogliby go wrzucić na stronę. Dwa kliknięcia dzieliły mnie i władze muzeum od ciepłych uczuć. 

 

 

Uzbrojeni w aparat i telefony ruszyliśmy pochylnią w górę, na wysokość 2. piętra. 

Wzdłuż rampy na ścianie wiszą tablice ze składami polskich drużyn olimpijskich. Bardzo dobry zabieg pokazujący ciągłość - od przedwojnia aż do dziś. Dotarło wówczas do mnie, że to muzeum SPORTU, a nie HISTORII SPORTU. 

 

 

Ekspozycja ma układ chronologiczny. Zaczyna się na starożytnej Grecji - ale bardzo szybko przechodzi do XIX w. i Towarzystwa "Sokół". 

 

W skrócie, co ciekawego spotkałem w czasie zwiedzania.

 

Miejsce jest baaardzo przestronne. Nie ma tu wąskich przejść takich jak w niektórych nowych muzeach. Fakt, że przed 12:00 w sobotę ekspozycja świeciła pustkami. Jednak sale są na tyle "pojemne", że nawet w przypadku kilku wycieczek można czuć się tu stosunkowo komfortowo.  

 

Ciężko jest się zgubić. Nie ma wprawdzie żadnych strzałek i wskazówek dla zwiedzającego, ale teren jest na tyle mały, że łatwo jest wrócić do jakiegoś miejsca. Przejścia do kolejnych etapów wystawy są zaznaczone przez słupy, takie jak ten z lewej. 

 

Co ważne, nie czułem się przytłoczony informacjami. Wręcz przeciwnie, czasem mi ich brakowało. Oprócz kilku historycznych faktów i biografii znanych sportowców, chciałbym dowiedzieć się czegoś o eksponatach... Cóż, trzeba będzie przyjść tu znowu, tym razem z audioguidem. 

 

Informacje tekstowe zwykle są ciekawe, czasem jednak widać, że pisał je jakiś twardogłowy (jak tą z prawej powyżej).

 

 

Sporo bardzo dobrych fotografii. Ujęcia doskonale oddają emocje - radość ze zwycięstwa, napięcie w czasie walki. To zdjęcia sportowców ożywiają to miejsce. 

Tym bardziej, że niektórych z nich pamiętam z dzieciństwa. Małgorzata Dydek, Monika Pyrek czy Dariusz Czerkawski to postacie, które wspominam dobrze, bo kojarzą mi się z czasem laby spędzonej przed telewizorem. Świetnie było zobaczyć ich raz jeszcze. 

 

Nie brakuje też "starszych" gwiazd i historii ich sukcesów. Ci przedwojenni jawią się niczym starożytni herosi...

 

  

 


 

Brak tekstu jest w jakiś sposób rekompensowany przez plakaty, nagłówki gazet, transmisje radiowe i telewizyjne. Przy czym - na wystawie jest bardzo mało multimediów. A tych interaktywnych nie ma w ogóle. I w ogóle mi to nie przeszkadzało. 

Projektant wyszedł z dobrego założenia, że telewizor to każdy ma w domu. I zamiast tego postawił na radio. Tu i ówdzie stoi ekran (raptem 3 zapamiętałem) ale o wiele większą popularnością nielicznych gości cieszą się słuchawki. 

 

Komentatorzy sportowi - to jest skarb.
Można ich posłuchać na czterech stanowiskach (choć są lekko zdezelowane).  Przekrój od przedwojnia do 1982 r. Komentarz walki bokserskiej z 1948 r. z Olimpiady w Londynie przyprawia o dreszczyk.

I o to chodzi!

 

 

Kolejnym plusem są eksponaty. Mają ich mnóstwo.

 

Ich największym atutem nie jest jednak ilość lecz autentyczność i bardzo konkretna historia, która stoi za przedmiotem.
Strój Mariusza Czerkawskiego, opona od bolidu Kubicy, narty Małysza (te ostatnie nie mieszczą się na wystawie).
To przedmioty, które nawet w umiarkowanym fanie sportu (jakim jestem) budzą emocje. 

 

Ale są i artefakty, które rozbudzą wspomnienia starszego pokolenia. Szkoda, że ich historię spowija mgła milczenia (rozwiałby ją audioprzewodnik, ale cóż...).

 

 


 

 

To co mi się nie podobało. 

 

Czy wspominałem już, że nie udało mi się zdobyć audioprzewodnika?

 

Na to z jakim wrażeniem wychodzi się z muzeum ma wpływ wiele okoliczności, czasem błahych. Kilka niedoróbek widziałem i nie omieszkam się poczepiać.

 

Zaczynając od drobnostek - nie dostaliśmy biletu. Wiem, że wejście było darmowe - ale jaki problem dać nam kawałek ładnego papieru. Ot, na pamiątkę. Bez tego na wejściu poczułem się, jakbym wchodził do biurowca, nie do muzeum.

 

Na ekspozycji w miejscach na materiały do zabrania była pustka. Kiedy ja bezskutecznie szukałem jakiejś informacji do poczytania w domu, 3 panie kustoszki popijały herbatę wesoło gaworząc. Ja wiem, sobota - ale arbeit ist arbeit. 

 

Prawie wszystkie eksponaty są za szybami. A na każdej, dosłownie każdej szybie jest nadrukowana nazwa muzeum. Po co? Nie wiem... 

 

Poza tym, eksponaty są podpisane numerkami. A lista numerków jest na szybie, czasem w miejscu wymuszającym tańczenie przed gablotą od eksponatu - do listy. W jednym miejscu opisy są przyklejone tak, żeby czytając je nie dało się oglądać przedmiotów. 

Po jakimś czasie taka niewygoda zniechęca do czytania w ogóle. 

 

A kiedy już się zmuszę to informacja jest tam uboga. Co to u licha są "łyże" ?

 

Podsumowując.  

 

Muzeum jest specyficzne - pokazuje historię od początku do... dzisiaj. 

 

W kilkupiętrowym budynku zajmuje "tylko" 1 000 metrów. To sprawia, że poszczególne dyscypliny są jedynie "dotknięte". A te - według autorów - ważniejsze, upchane dość ciasno na ścianach. Stąd widz raz jest porażany ogromem treści wizualnych, by zaraz potem podziwiać ścianę z naklejonymi medalami albo okładką gazety.

Trochę to chaotyczne. I czasem wychodzi dobrze, czasem słabiej. 

 

 

 

Biorąc to wszystko pod uwagę - powinienem wyjść dość niezadowolony. 

A tymczasem wracając spacerkiem na pl. Wilsona myślałem sobie nie o niedziałającym głośniku czy kiepskich podpisach.

 

Wspominałem skoki Małysza, gole Bońka i biegi Korzeniowskiego. I zastanawiałem się nad tym, jak ważny dla obywateli II RP był sport. Jak potem komuna zochydziła go ludziom i jak wraz z jutrzenką kapitalizmu wprowadzono kult inteligenta w opozycji do sportowca. I jak dziś wysiłek fizyczny znów staje się trendy.

 

To muzeum jest tak właściwie muzeum sukcesów. Nie w sposób nachalny, ale mimochodem, pokazuje wszystkie te momenty, kiedy nam się udało. I chociaż na wystawie brakuje zupełnie kibiców, to samo miejsce wzbudza pozytywną refleksję: Mamy z czego być dumni - i to wszyscy bez względu na poglądy. 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz