Rukat na Bałkanach, czyli tam i z powrotem. Cz. 3 i ostatnia.

Dziś o drodze przez Bośnię i Hercegowinę, sympatycznych muzułmanach i przedzieraniu się do kraju przez słowackie pustkowia.




Bośnia i Hercegowina

Dziwaczny kraj. A właściwie federacja, bo w skład Bośni wchodzi Federacja Bośni i Hercegowiny oraz Republika Serbska. Długo musiałem wpatrywać się w mapę, żeby ogarnąć o co chodzi.

W jednej kupce żyją tu Chorwaci, Serbowie i Boszniacy (czyli słowiańscy muzułmanie). I każdy ma swojego własnego prezydenta!

Ludzie są nadzwyczajnie uprzejmi. Nie mieliśmy problemu ze złapaniem stopa do granicy. Spotkaliśmy tam parę weterynarzy z Kozienic, którzy podrzucili nas do Trebinje.

Na marginesie, ciekawy sposób podróżowania. Jeździli po Bałkanach własnym wielkim autem, w nim spali, jedli etc. Benzyna tańsza niż u nas więc można sporo przyoszczędzić. Jedyny minus to mniejszy kontakt z tubylcami...

W Trebinje sprawnie wyszliśmy na wylotówkę w stronę Mostaru. Po drodze spotkaliśmy młodego chłopaka siedzącego na ziemi z wyciągniętym w górę kciukiem. Wyglądał jak bezdomny życzący przejeżdżającym "wszystkiego dobrego".

Jego żałosny widok skruszył serce kierowcy TIRa, który stwierdził, że w trójkę też damy radę upchnąć się w jego kabinie. Kierowcą był Goran, Macedończyk jadący do Portugalii. Nie mówił zbyt wiele po angielsku, ale chyba mu to nie przeszkadzało.

Chłopakiem łapiącym okazję metodą "na litość" okazał się być Dennis, autostopowicz z Paryża. Od 4 miesięcy ten rozczochrany blondyn podróżuje po Europie z zamiarem odwiedzenia wszystkich jej państw (w Rosji nie był, bo to Azja). W każdym kraju czyni zapiski w swoim małym notesiku i odhacza nazwę państwa na sfatygowanej mapie.

Był i u nas! Pod hasłem Polska miał zapisane kilka przydatnych zwrotów (Gdzie kupię piwo?) i nazwiska naszych "gwiazd". Tych drugich sam nie bardzo znam, ale zapamiętałem Kapelę ze wsi Warszawa i Donatana. Ciekawy zestaw.

Codziennie na życie przeznacza jedynie 2 euro. Śpi pod namiotem (chociaż gdy go spotkaliśmy właśnie go stracił), jeździ stopem i prosi kierowców o postawienie mu obiadu. Kiedy już zupełnie nie ma co jeść idzie do supermarketu i liczy na leniwego ochroniarza.

Z jednej strony - świetna przygoda. Cztery miesiące to szmat czasu, można dowiedzieć się wielu rzeczy o świecie i o sobie samym (zwłaszcza podróżując samotnie). A jednak, kiedy pomyślę, że niezbyt zamożny Bośniak kupuje obiad Francuzowi bo ten ma idee fix by żyć za 8 zł dziennie... to trochę dziwne.

Podobno nic nie jest za darmo. Jeśli ty za coś nie płacisz, robi to ktoś inny.

Tak czy inaczej, rozmawiało nam się świetnie, całą drogę do Mostaru.


Mostar

Miasto jest znane z mostu łączącego dwa brzegi rzeki Neretwy. Zbudowali go Turcy w XVI w., zburzyli Chorwaci w 1993 r. a w 2004 r. UNESCO odbudowało jako symbol zgody pomiędzy mieszkającymi w mieście muzułmanami i chrześcijanami.

Niekiedy na szczycie mostu stają śmiałkowie i, po zebraniu od turystów odpowiedniej kwoty, rzucają się w zielony nurt rzeki. Jeden z nich przymierzał się nawet do takiego wyczynu na naszych oczach. Skończyło się na wystawaniu za barierką - widocznie zabrakło forsy albo ikry.

Woda ma kolor... nie mam pojęcia jak go nazwać. Lazurowy? Przy zachmurzonym niebie robi niesamowite wrażenie. Ostatni raz widziałem taką barwę wody kiedy coś wyciekło do kanałku przy Gwiaździstej.

Idąc ulicą można łatwo natknąć się na ślady wojny. Domu bez dachów i okien porasta trawa, na ścianach ślady po kulach. Wystarczy jednak zagłębić się w uliczki starego miasta by znaleźć stragany z lokalnymi specjałami, pamiątki i restauracje z "widokiem na most".

W czasie naszej wycieczki obiady staraliśmy się jadać w miejscach raczej "lokalnych" niż "turystycznych". Tutaj jednak daliśmy się skusić tej sympatycznie wyglądającej pani w śmiechowych rajtuzach.

Zauważyłem, że restauracjach znakomitą większość kelnerów stanowią panowie w wieku 40+. Jest jeden bądź dwóch młodych na przyuczeniu, ale obsługa gości jest domeną "starszych panów". Są przy tym niezwykle uprzejmi, biegają od stolika do stolika ze zręcznością cyrkowego linoskoczka a uśmiech nie schodzi z ich śniadych twarzy.

W miejscu w którym jedliśmy byli sami "ortodoksyjni" muzułmanie. Bródki, turbany, panie z zakrytymi twarzami. Ani słowa po angielsku ani w żadnym miejscowym narzeczu. Kelner stanął na wysokości zadania i posługując się naprędce pochwyconym tłumaczem obsłużył obcokrajowców jak swoich.

Na marginesie - zawsze ciekawiło mnie jak te panie z chustami na twarzach radzą sobie z jedzeniem. Może to śmieszne, ale tak było. Okazało się, że radzą sobie zwyczajnie - zdejmują chustę i szamią łycha w łychę ze swoim panem mężem.

Z Mostaru nasza droga wiodła do stolicy Bośni i Hercegowiny.



Sarajewo

Droga do Sarajewa była prosta jak strzała. Podwiózł nas tam lekarz muzułmanin - Billal.

Na trasie zabraliśmy na pokład parę Hiszpanów - Patricię i Rossa (właściwie, Patricia była z kraju Basków).

Billal był niesamowitym gadułą (wiem jak to brzmi w moich ustach). W dodatku, siedząc obok niego częściej patrzyłem na drogę niż nasz kierowca. Podróż z dreszczykiem.

W czasie jazdy opowiedział nam masę rzeczy o życiu ludzi w Bośni, o religii i o tym jak było przed wojną. Generalnie, wszyscy nasi rozmówcy stwierdzali, że przed wojną ludzie żyli w zgodzie. Mozaika zaczęła się rozpadać głównie z winy polityków.

W czasie rozmowy zahaczyliśmy też o temat Basków. Ciekawa rzecz, mówią dziwacznym niepodobnym do niczego językiem. Jest tak dziwny, że czasem nie rozumieją siebie nawzajem...

W Sarajewie spędziliśmy dwa dni. Opis 48 godzin pobytu w tym mieście mógłby mi zająć dwa rozdziały magisterki. Ograniczę się zatem do tego co najbardziej utkwiło mi w pamięci po 10 dniach od powrotu i wrzucę co ciekawsze fotki.

Po pierwsze, to miasto leżące na granicy wschodu i zachodu. Dosłownie. Granica jest tak wyraźna, że można się o nią potknąć.

Krok na wschód - zagłębiasz się w Carsiję, pełną straganów z miedzianymi dzbanuszkami, małymi kafejkami i barami z cevapi.

Krok na zachód - wchodzisz w dzielnicę przypominającą trochę Budapeszt, Pragę czy inne austro-węgierskie miasto. 

Nieopodal katedry prawosławnej na chodniku starsi panowie z Sarajewa toczą szachowe boje. Spotykaliśmy ich o każdej porze dnia.

Szachownicę otaczają kibice, którzy z cicha co raz krzyczą "szach!".

Wspaniały sposób na wolny czas!

Muzułmański cmentarz na sarajewskim wzgórzu. W mieście jest też jeden cmentarz mieszany - muzułmańsko-chrześcijański. 

Nad rzeką biegnącą przez miasto stała ciekawa wystawa fotograficzna, dotykająca problemów wojny, pokoju, strajków etc.

Znakomite fotografie - szkoda tylko, że z Bolka zrobili mechanika samochodowego...

W kawiarenkach zamiast espresso tubylcy pijają kawę po sarajewsku. Jest zaparzana w małych dzbanuszkach a klient sam nalewa ją sobie do malusiej filiżanki, wyglądającej trochę jak kieliszek do jajek. Mocna jak nogi Stocha i daje kopa jak Roberto Carlos.

A na pierwszym planie - herbata po turecku. Dostępna również w stołecznych kebabach :)

Te dwa cudeńka to deserowe specjały Bałkan. Z lewej znana i lubiana baklawa. Ciastko z miodem i orzechami. Miałem już z nią kiedyś do czynienia pracując w kebabie. Ta z Sarajewa była jednak słodka nie sztuczną cukrową słodyczą, ale pysznym miodem, który sączył się z każdego kęsa...

Po prawej - jabłko faszerowane miodem i orzechami. Jest chyba pieczone bo je się je łyżeczką. Słodkie jak fotki kotków na FB.

A oto jedyny w Sarajewie drapacz chmur. Ma 172 metry a za drobną opłatą można wjechać na 35 piętro. Niezłe widoki na miasto.

W Sarajewie spotkaliśmy też starych znajomych: Gosię i Dominika oraz naszych Hiszpanów, Rossa i Patricię. 

Z tymi z prawej spędziliśmy nasz ostatni wieczór w Bośni. Popijając herbatkę w towarzystwie sympatycznego właściciela, rozmawialiśmy o... wszystkim. Wspaniała jest świadomość, że gdzieś tam hen daleko są ludzie, którzy mają takie same radości i problemy i z którymi można przegadać wieczór niczym ze starymi znajomymi...

Konkurs teraz. Oto właściciel sarajewskiej herbaciarni. Kto wie czemu gościu biegał po lokalu w takim stroju? Na osoby, które podadzą prawidłową odpowiedź czeka atrakcyjna nagroda ;)








Do domu!

Podróż powrotna do Warszawy trwała 2 dni.

Muszę przyznać, że w jej trakcie znacznie poszerzyłem moje granice komfortu. Nie mieliśmy zaplanowanych noclegów i środków komunikacji. Już samo opuszczenie Sarajewa okazało się problematyczne...

Pierwszy dzień powrotu upłynął nam błyskawicznie. Dwiema podwózkami dostaliśmy się na autostradę. Jedno z aut, którym jechaliśmy kosztowało pewnie tyle co mieszkanie.

Z Zenicy zabrał nas Hasan, robotnik pracujący na co dzień w Austrii. Mówił trochę po niemiecku, a jego ulubionym słowem było "Sheize!". Swoje wywody przeplatał wtrętami w stylu: "Politike, sheize!", "Unia, sheize", "Leute, sheize", "Alles sheize".

Uroczy dziadek.

Na początku drogi kupił nam 5 burków (dla przypomnienia - jednym najadłoby się pół murzyńskiej wioski) i powtarzał żywo gestykulując "Mangiare! Mangiare!".

Porzuciliśmy go w Slavonskim Brodzie po przekroczeniu granicy z Chorwacją.

Tam po chwili zatrzymał się Kema, Serb wracający do Regensburga. Jechał jak wariat, wskaźnik prędkościomierza rzadko schodził poniżej 150 km/h. Mimo to musieliśmy wystać swoje, tj. 3 godziny na słoweńskich autostradach. Okazało się, że całe RFN wybrało sobie tę właśnie sobotę na powrót nach Hause. Mimo tych postojów, przez Zagrzeb i Maribor dojechaliśmy arcyszybko do Grazu w Austrii. Z Kemą pożegnaliśmy się przy kawie.

Z ciekawością obserwowałem ludzi wysiadających na parkingu z aut na niemieckich blachach - poczułem się jakbym wrócił na carsiję...

Nad autostradą powoli zapadał zmierzch. Byliśmy już gotowi nocować na stacji benzynowej, kiedy na widok polskiej flagi zatrzymał się Davorin, Słoweniec jadący po żonę na Słowację. Nie przepuściliśmy tej okazji.

W drodze okazało się, że Davorin jest biznesmenem. Mało tego - jest też promotorem polskiego boksera, Rafała Jackiewicza. Na postojach, przy kawce, rozmawialiśmy o prowadzeniu własnego biznesu i odważnych decyzjach.

Północ zastała nas w Trenczynie, na Słowacji.

Pech chciał, że trwał właśnie w najlepsze słowacki długi weekend. W piątek święto wyzwolenia, w poniedziałek święto konstytucji. Kiedy rano wyszliśmy na drogę - pustki...

Udało nam się co prawda dotrzeć w pobliże autostrady ale po tychże hulał wiatr.

Po południu, kiedy nadzieja na szybki powrót do kraju gasła, dwóch Słowaków wyszło do nas na drogę z termosem truskawkowej gorącej herbaty.

Mili ludzie, ci Słowacy.

Kiedy już zaczęły nad nami krążyć sokoły a paski plecaka wbijały się niemiłosiernie w ramiona, ktoś podwiózł nas do Povazskiej Bystrzycy. Tam okazało się, że pociągi na Słowacji kursują częściej niż u nas tramwaje i są tanie jak obiad w Złotej Kurce. Postanowiliśmy zakończyć naszą podróż korzystając z usług słowackich kolei.

Polecam każdemu. Na stacjach punkty informacji, w kasach mówią po angielsku a usłużna pani wydrukowała mi plan podróży do samych Katowic.

Tak, mili ludzie, ci Słowacy. I jeżdżą niemiłosiernie przepisowo - w terenie zabudowanym nie przekraczają 50 km/h. Ciekawa odmiana po bałkańskich rajdowcach.

Koniec końców, dotarliśmy do domu w poniedziałek nad ranem. Po drodze obejrzeliśmy nowy dworzec kolejowy i stary dworzec autobusowy w Katowicach.

Warszawa przywitała nas wschodzącym słońcem. I temperaturą o kilka stopni niższą niż w Bośni...

To był dobry czas.

Dziś nie pamiętam tablic rejestracyjnych aut, które się "nie zatrzymały", ale twarze tych, którzy nas podwieźli.

Polecam Bałkany każdemu, kto marzy o wyjechaniu "gdzieś daleko". Ludzie są życzliwi, jedzenie tanie i dobre a pogoda zawsze piękna.

Nikt do nas nie strzelał, nie wylądowaliśmy nocą na pustkowiu, nie spotkaliśmy ani jednego terrorysty.

A i tak było super!



5 komentarzy:

  1. To coś, co jest serwowane w warszawskich kebabach chyba tylko kiedyś stało obok prawdziwej tureckiej, świeżo zaparzonej herbaty :)
    {historyk-archiwista}

    OdpowiedzUsuń
  2. Drodzy, super relacja. Przeczytałam od deski do deski. Miło było przypomnieć sobie bałkańskie kąty. Tak się składa, że z 6 lat temu (o zgrozo!) przemierzylismy podobny szlak tylko jakby od końca. Nasza podróż zaczęła się w Sarajewie. W nawiązaniu do psów w Ochrydzie. Widzieliśmy tam w jednej knajpie na ruszcie coś co bardzo przypominało wypatroszonego psa :-), więc chyba radzą sobie z ich nadmiarem. Miejscowość w Czarnogórze wymawia się podobno [ulcznij]. Tak nas edukowano dokładnie na tej plaży u podnóża pirackiego wzgórza, którą zamieściliscie w opowieści. Pozdrawiamy

    OdpowiedzUsuń