Być jak Michael Corleone (?)


Jest taki moment tuż po studiach, kiedy dramatycznie wzrasta liczba ślubów twoich znajomych.

Ludzie ledwie chwycą dyplom w garść i już biegną przed ołtarz. I nie dziwię się, sam tak zrobiłem.
Radość i wesele panują wówczas w całym królestwie, świńskie raciczki ociekają sosem a wujkowie dają upust alkoholowej chuci.

Mija rok, dwa i wynajęta za srogi grosz kawalerka rozbrzmiewa trelami potomka. A kiedy twoi znajomi zaczynają chodzić z podkrążonymi oczami, ty możesz spodziewać się propozycji nie do odrzucenia.

Propozycji zostania chrzestnym.

W pewnych stronach osoby, które odmawiają tego honoru określane są niewybrednym mianem związanym z prokreacją. Zresztą, nie znam nikogo kto by odmówił.

Pół biedy, jeśli obrzęd chrztu ty i rodzice dziecka traktujecie jako magiczny zabieg, ciemnogrodzki zabobon i okazję do wystrojenia malucha w białe wdzianko. Potrzymasz przez godzinę płonący kawałek parafiny, potem obiad i do domu. Za 7 lat laptop na komunię i przy ślubie masz pewność, że cię zaproszą. Ot, cała heca.

Ale jeśli chrzest jest dla ciebie czymś więcej niż polanie dzieciaka wodą, to i instytucja chrzestnego/chrzestnej nabiera znaczenia. I generuje pytania.

Bo, tak właściwie, kim jest ojciec chrzestny?

Zacząłem się nad tym zastanawiać jakiś rok temu. Bezskutecznie poszukiwałem jakiejkolwiek lektury w temacie. Przyjaciele podsunęli mi "Ojca chrzestnego" Mario Puzo. Słusznie, przeczytałem, obejrzałem nawet całą trylogię. Ale nie wiem, czy mój chrześniak będzie zainteresowany nauką tarantelli i ucinaniem końskich łbów...

Sięgnąłem zatem do źródła wiedzy pewnej i sprawdzonej, by dowiedzieć się więcej o instytucji rodziców chrzestnych. Niestety, wikipedia okazała się kiepskim specjalistą jeśli chodzi o te kwestie. Co prawda wiem już jak wygląda obrzęd chrztu w karaibskiej liturgii santeria, ale nie znalazłem odpowiedzi na pytanie:

Co powinien robić rodzic chrzestny, żeby "bycie chrzestnym" miało sens?

Dwie podpowiedzi znalazłem w trakcie riserczu w necie.

Jedna dotyczy wyboru imienia:

"Rodzice, chrzestni i  proboszcz powinni troszczyć się, by nie nadawać imienia obcego duchowi chrześcijańskiemu".

Ciekawe który chrzestny odważy się dziś zaprotestować przeciwko nazwaniu dziecka.. dajmy na to: Lukrecja albo Scarlett. Można się co najwyżej nie zgodzić na podawanie do chrztu. No chyba, że chcesz mieć temat do podśmiechujek ze znajomymi.

Druga podpowiedź mówi dość ogólnie o obowiązkach:

"[Chrzestny] ma pomagać, żeby ochrzczony prowadził życie chrześcijańskie, odpowiadające przyjętemu sakramentowi i wypełniał wiernie złączone z nim obowiązki".

Bardzo ładnie. Tylko kurcze mało konkretnie.

Dzisiaj rodzic chrzestny to źródło prezentów pierwszokomunijnych. Często dziecko dowiaduje się o kimś takim dopiero przy tej okazji, a czasem postać chrzestnego wypływa przy spisywaniu listy gości na ślub. 

Ale może przyczyna lekceważącego traktowania chrzestnego przez kumów i chrześniaków bierze się z braku poczucia odpowiedzialności tych ostatnich za swoją funkcję.

Kiedyś bycie chrzestnym było nie lada zaszczytem. Proszono o to poważanych obywateli danej miejscowości. Stąd chrzestnymi byli np. właściciele dworów. Ale od kiedy dwory zamieniono na PGRy a elity na meneli, chrzestnych wybierano często spośród rodzeństwa.
Nie widzę w tym nic złego. Wszak, kto lepiej zajmie się dziećmi w razie musu niż wujek z ciotką?

Kiedy później pewexy zamieniły się w Tesco a na półkach nastąpiło cudowne rozmnożenie, chrzestni zaczęli zalewać swe pociechy plastikowym szmelcem zza Wielkiego Muru. Jeszcze moi rodzice dostali na Komunię odpowiednio - białą koszulę i czekoladę. Za moich czasów od chrzestnego można było spodziewać się roweru. A dziś? Pewnikiem bracie laptopa musisz kupić, na 18stkę Golfa a na prezent ślubny zacznij zbierać w dniu chrzcin, jeśli nie chcesz spłonąć ze wstydu.

Samonapędzająca się machina. "Kowalski kupił chrześniakowi quada? No nie! Grażyna, dzwoń do Providenta!"

I tak ciotka z wujem biorą chwilówkę "bo trzeba", "bo nie wypada", "bo co ludzie powiedzą".
I to jest dzisiaj pierwsza myśl - prezent.

A potem dzieciak chwyta w locie gifta i czeka aż stare pierdziele pójdą do domu i pozwolą mu się bawić w spokoju. I co się dziwić.

A przecież nie o to chodzi.
Nie wystarczy kupić książkę, klocki i rower. Trzeba jeszcze poczytać, poukładać i wybrać się na wspólną przejażdżkę.
A jak już przy tym jestem, to myślę, że podobnie samo kupienie różańca (choćby waliło od niego różami na kilometr) i Biblii (choćby ilustracje tworzył sam Stan Lee) zda się psu na budę.

Nie napiszę książki o perfekcyjnym ojcu chrzestnym, bo sam nim nie jestem.
Ale wiem, że nie pamiętam (prawie) żadnego prezentu, który odstałem od rodziców chrzestnych.
Za to doskonale pamiętam czas, który ze mną spędzili.