Czasozjadacze


Mądrzy ludzie (głównie Chińczycy) wynaleźli zmywarkę do naczyń, metro i mikrofalówkę nie po to by oszczędzić nasz czas, ale po to byśmy mogli zmarnować go jeszcze więcej.

Króluje w tej materii internet. Wydawać by się mogło - znakomte narzędzie do oszczędzania czasu.

A tu nic z tego. Marnotrawisz tu czas na całego, minuty przelatują ci przez palce i nie potrafisz przestać. Godzina po godzinie, dzień za dniem spędzasz  żeglując po bezkresnych płyciznach sieci.
Znam to dobrze, bo sam siedzę na podobnej łajbie. Oddalanie się zbyt daleko od brzegu może być niebezpieczne. Zapasy wody kończą się szybko a od picia słonej twój mózg zacznie gnić od środka.

Aby ratować sytuację trzeba działać jak proszek przeciwbólowy z reklamy - zlokalizować problem i go zlikwidować.


CZASOZJADACZE


Zastanawiałeś się kiedyś na co marnujesz najwięcej czasu?

  • Portale informacyjne
Jeśli zdarza ci się wchodzić na TVN 48 czy onet raz na godzinę - wiedz, że coś się dzieje. Czujesz głód informacji i nie możesz wysłać maila nie sprawdziwszy wcześniej sytuacji na Ukrainie i najnowszego sondażu CBOS.
Zdradzę ci pewien sekret: Polska polityka jest jak Moda na sukces. Zrobisz przerwę na 100 odcinków, a i tak wiesz co będzie w 101.
Jeśli już koniecznie chcesz mieć dostęp do informacji, proponuję nast. rozwiązanie: Lajkujesz fanpejdże serwisów informacyjnych na FB. Wchodzisz na koniec dnia i sczytujesz to co cię interesuje ze swojej tablicy. Oczywiście, to wymaga wywalenia z walla wszystkich znajomych wrzucających pierdoły. Ale to raczej wartość dodana.
A jeśli wybuchnie gdzieś wojna a ty nie dowiesz się jako pierwszy - spoko, nic się nie stanie.
Cóż, chyba że to będzie pan, panie prezydencie.

  • Kwejki, demotywatory i inny szajz
Nie zaśniesz bez śmiesznych obrazków. Memy są równie uzależniające co nikotyna, narkotyki i bajaderki. Ich bogactwo sprawia, że człowiek zapada się niczym w ruchomych piaskach.
Mi pomaga tutaj FB - stale obserwuję kilku znajomych, którzy wrzucają na ścianę najprzedniejsze memy. Przejechanie myszką całego dnia zajmuje 5 minut. E włola.
Przy okazji pozdrawiam tych, którzy wygrzebują te obrazki za mnie. Love you so much.

  • Seriale
Ich problem polega na krótkim czasie trwania oraz możliwości obejrzenia kilku na raz. Znam ludzi, którzy połykają całe sezony wieczorami. Film ma początek, rozwinięcie, szczyt i finał. W serialu każdy odcinek zaciska zęby na ogonie swojego następcy i zachęca do natychmiastowego poznania ciągu dalszego. A kiedy odcinków jest 20 a sezonów 10 - umarł w butach. Od ekranu oderwie cię tylko fizjonomia (mam nadzieję).

Moja rada: nie oglądaj starych seriali tylko nowe. Odcinki na net trafiają zwykle raz na tydzień. Może narobisz w gacie z ciekawości, ale przynajmniej oszczędzisz kilka wieczorów.

  • Gierki
Nosz jasny gwint, człowieku, jeśli hodujesz wirtualną fasolę i karmisz wirtualne świnie, to weź trzaśnij łbem trzy razy o ścianę zanim jeszcze raz wyślesz mi zaproszenie to tego syfu na FB. 
Kup rzeżuchę i posiej na talerzu - satysfakcja ta sama a przynajmniej zjesz coś zdrowego.
A jeśli nie masz pod ręką nasion, zagraj lepiej w coś ćwiczącego mózg. Polecam 2048. Wciąga, ale przynajmniej uczy dodawania.




CZASOOSZCZĘDZACZE


Potrafię uwierzyć, że niektórym ciężko jest umiejętnie gospodarować własnym czasem. Spędzają mimowolnie całe godziny na blogach, fejsbuku czy You Tube. Dla takich delikwentów przygotowano dwie pomocne wtyczki. Programy Stay Focusd dla Google Chrome i LeehchBlock dla Firefoxa.
Te dwa cudowne cacuszka pozwalają kontrolować czas, który spędzamy w sieci na danej stronie.
Możemy np. ustalić, że dziennie na FB siedzimy 30 minut. Po upływie pół godziny przeglądarka wyłączy nam dostęp.
Brutalne, ale skuteczne.


A jeśli już zamierzasz marnować czas - nie rób tego w necie.
Pogadaj wieczorem z żoną, idź z kumplem na piwo albo z koleżanką na zakupy.
Czas wyjdzie ten sam, za to efekt o niebo ciekawszy.

Stasio zamiast Izajasza


Pytanie na start: Jakie były najpopularniejsze imiona nadawane dzieciom w 2013 roku?

Nie, nie Jaś i Małgosia, Adam i Ania ani Piotr i Kasia.

Lena i Jakub.

Zestawienie najpopularniejszych imion samo w sobie jest ciekawe. Męskie są jeszcze w miarę "nasze" ale wśród żeńskich od lat karierę robią Nadie, Nikole i Blanki.

A że obracam się w specyficznym towarzystwie, coraz częściej słyszę jak znajomi wołają swoje dzieci np. Samuel.

Mam wrażenie, że coraz więcej katoli nadaje pociechom starotestamentalne imiona. Roi się wokół mnie od Ester, Beniaminów i Natanielów.

Każdy może nazwać swoje dziecko jak chce. Prawda.
Ale jeśli przyjdzie mi kiedyś pracować z Eliaszem Kozłowskim czy innym Jonatanem Barańczakiem to jak u licha mam się do nich zwracać?!

Nie wiem skąd ta moda.

Imię nie jest bez znaczenia. Dzieciak będzie je nosił przez całe życie i wyryją mu je potem na grobie (bądź urnie).

Czy nadanie synowi imienia żydowskiego proroka ma udowodnić, że jestem oczytany? Wierzący? Jeśli tak, to dam mu imię jakiegoś świętego.
A może chcę, żeby moje dziecko było wyjątkowe? Słusznie! Nauczę je zatem odróżniać sikorkę od wrony - to umiejętność jeszcze rzadsza niż posiadanie fikuśnego imienia.

Czy naprawdę trzeba sięgać nad Jordan by nazwać potomka? Jak już gardzisz Julią i Zofią, to weź chociaż coś z Długosza, nie z Izajasza!
Jako posiadacz semickiego imienia, nie mam nic przeciwko takim źródłom. Ale, choć nieswiętym, to świętego Michała kojarzę, a o świętym Jonaszu nie słyszałem.

Na pewno są rodzice, którzy sięgając po imię z Tory robią to w dobrych intencjach. Ciekawe, czy słyszeli powiedzenie o brukowaniu i pewnym ciepłym miejscu cuchnącym siarką...

Może jestem troszkę przeczulony, ale wydaje mi się, że Stasio czytający historię swojego kraju będzie czuł się z nim bardziej związany niż Meszak i Abednadze.

Dla mnie - to ma znaczenie.


PS.
Jeśli ktoś poczuł się obrażony po lekturze, załączam kilka memów z Gry o Tron na zgodę:



Być jak Michael Corleone (?)


Jest taki moment tuż po studiach, kiedy dramatycznie wzrasta liczba ślubów twoich znajomych.

Ludzie ledwie chwycą dyplom w garść i już biegną przed ołtarz. I nie dziwię się, sam tak zrobiłem.
Radość i wesele panują wówczas w całym królestwie, świńskie raciczki ociekają sosem a wujkowie dają upust alkoholowej chuci.

Mija rok, dwa i wynajęta za srogi grosz kawalerka rozbrzmiewa trelami potomka. A kiedy twoi znajomi zaczynają chodzić z podkrążonymi oczami, ty możesz spodziewać się propozycji nie do odrzucenia.

Propozycji zostania chrzestnym.

W pewnych stronach osoby, które odmawiają tego honoru określane są niewybrednym mianem związanym z prokreacją. Zresztą, nie znam nikogo kto by odmówił.

Pół biedy, jeśli obrzęd chrztu ty i rodzice dziecka traktujecie jako magiczny zabieg, ciemnogrodzki zabobon i okazję do wystrojenia malucha w białe wdzianko. Potrzymasz przez godzinę płonący kawałek parafiny, potem obiad i do domu. Za 7 lat laptop na komunię i przy ślubie masz pewność, że cię zaproszą. Ot, cała heca.

Ale jeśli chrzest jest dla ciebie czymś więcej niż polanie dzieciaka wodą, to i instytucja chrzestnego/chrzestnej nabiera znaczenia. I generuje pytania.

Bo, tak właściwie, kim jest ojciec chrzestny?

Zacząłem się nad tym zastanawiać jakiś rok temu. Bezskutecznie poszukiwałem jakiejkolwiek lektury w temacie. Przyjaciele podsunęli mi "Ojca chrzestnego" Mario Puzo. Słusznie, przeczytałem, obejrzałem nawet całą trylogię. Ale nie wiem, czy mój chrześniak będzie zainteresowany nauką tarantelli i ucinaniem końskich łbów...

Sięgnąłem zatem do źródła wiedzy pewnej i sprawdzonej, by dowiedzieć się więcej o instytucji rodziców chrzestnych. Niestety, wikipedia okazała się kiepskim specjalistą jeśli chodzi o te kwestie. Co prawda wiem już jak wygląda obrzęd chrztu w karaibskiej liturgii santeria, ale nie znalazłem odpowiedzi na pytanie:

Co powinien robić rodzic chrzestny, żeby "bycie chrzestnym" miało sens?

Dwie podpowiedzi znalazłem w trakcie riserczu w necie.

Jedna dotyczy wyboru imienia:

"Rodzice, chrzestni i  proboszcz powinni troszczyć się, by nie nadawać imienia obcego duchowi chrześcijańskiemu".

Ciekawe który chrzestny odważy się dziś zaprotestować przeciwko nazwaniu dziecka.. dajmy na to: Lukrecja albo Scarlett. Można się co najwyżej nie zgodzić na podawanie do chrztu. No chyba, że chcesz mieć temat do podśmiechujek ze znajomymi.

Druga podpowiedź mówi dość ogólnie o obowiązkach:

"[Chrzestny] ma pomagać, żeby ochrzczony prowadził życie chrześcijańskie, odpowiadające przyjętemu sakramentowi i wypełniał wiernie złączone z nim obowiązki".

Bardzo ładnie. Tylko kurcze mało konkretnie.

Dzisiaj rodzic chrzestny to źródło prezentów pierwszokomunijnych. Często dziecko dowiaduje się o kimś takim dopiero przy tej okazji, a czasem postać chrzestnego wypływa przy spisywaniu listy gości na ślub. 

Ale może przyczyna lekceważącego traktowania chrzestnego przez kumów i chrześniaków bierze się z braku poczucia odpowiedzialności tych ostatnich za swoją funkcję.

Kiedyś bycie chrzestnym było nie lada zaszczytem. Proszono o to poważanych obywateli danej miejscowości. Stąd chrzestnymi byli np. właściciele dworów. Ale od kiedy dwory zamieniono na PGRy a elity na meneli, chrzestnych wybierano często spośród rodzeństwa.
Nie widzę w tym nic złego. Wszak, kto lepiej zajmie się dziećmi w razie musu niż wujek z ciotką?

Kiedy później pewexy zamieniły się w Tesco a na półkach nastąpiło cudowne rozmnożenie, chrzestni zaczęli zalewać swe pociechy plastikowym szmelcem zza Wielkiego Muru. Jeszcze moi rodzice dostali na Komunię odpowiednio - białą koszulę i czekoladę. Za moich czasów od chrzestnego można było spodziewać się roweru. A dziś? Pewnikiem bracie laptopa musisz kupić, na 18stkę Golfa a na prezent ślubny zacznij zbierać w dniu chrzcin, jeśli nie chcesz spłonąć ze wstydu.

Samonapędzająca się machina. "Kowalski kupił chrześniakowi quada? No nie! Grażyna, dzwoń do Providenta!"

I tak ciotka z wujem biorą chwilówkę "bo trzeba", "bo nie wypada", "bo co ludzie powiedzą".
I to jest dzisiaj pierwsza myśl - prezent.

A potem dzieciak chwyta w locie gifta i czeka aż stare pierdziele pójdą do domu i pozwolą mu się bawić w spokoju. I co się dziwić.

A przecież nie o to chodzi.
Nie wystarczy kupić książkę, klocki i rower. Trzeba jeszcze poczytać, poukładać i wybrać się na wspólną przejażdżkę.
A jak już przy tym jestem, to myślę, że podobnie samo kupienie różańca (choćby waliło od niego różami na kilometr) i Biblii (choćby ilustracje tworzył sam Stan Lee) zda się psu na budę.

Nie napiszę książki o perfekcyjnym ojcu chrzestnym, bo sam nim nie jestem.
Ale wiem, że nie pamiętam (prawie) żadnego prezentu, który odstałem od rodziców chrzestnych.
Za to doskonale pamiętam czas, który ze mną spędzili.